Agata Kasiak, "Radosna Nowina", powieść biblijna - Rozdział I - poznajemy "moją" Marię Magdalenę:)

 





ROZDZIAŁ I


SAMOTNOŚĆ



Wieczorem synagoga w Magdali opustoszała i zatapiała się w sennej ciszy. Murowane wnętrze wypełniały jeszcze kłęby kadzidła. Snopy światła z ostatnich tego dnia promieni zachodzącego słońca wpadały do mrocznego przybytku małymi okienkami tuż przy stropie. Kładły się na wijących oparach, rozbijane jedynie kilkoma cienistymi kolumnami otaczającymi niewielki, kamienny stół do rozwijania czytanej Tory, z wyrytą na samym środku menorą i dwoma dzbanami.

Nowy nauczyciel Pisma, Ruben, chował lirę, brzdąknąwszy jeszcze ostatnie kilka razy. Choć było po lekcjach i modlitwach, ociągał się z opuszczeniem synagogi, spędzając tu zwykle prawie całe dnie. Kolejny raz sprawdził, czy podopieczni starannie uprzątnęli ławki, czy równo je ustawili, czy dość pieczołowicie odłożyli każdą z cennych woskowych tabliczek. Te były jego chlubą – drogie, ale mogące być wielokrotnie używane w nauce pisania – dla młodego skryby: skarb. Zwłaszcza, że sam zakupił je dla uczniów, za co wuj nie mógł się chłopaka nachwalić.

Chłopców do nauki przybywało z każdym rokiem, nie wolno było zaniedbać żadnego. Zwłaszcza pięciolatków, zaczynających naukę czytania Tory, było sporo, a i starszych, poznających Prawo, niewiele mniej. Niedawno rabin potrzebował pomocy w nauczaniu, przywożąc wreszcie Rubena, bratanka, z samej Jerozolimy po jesiennym Święcie Namiotów. A młodzieniec od razu zachwycił wszystkich. Cokolwiek robił, robił doskonale. Grał na każdym instrumencie – na lirze, cytrze, harfie i cymbałach, ale też na wszelkiego rodzaju rogach – niczym natchniony lewita w samej Jerozolimie w największe święto. Uczniowie kochali go, zaś i starsi przychodzili niekiedy na lekcje, by posłuchać nienagannego akcentu Rubena – młodzieniec cierpliwie pracował nad wpojeniem odpowiedniej wymowy hebrajskiego u swych podopiecznych. Był ponadto tak biegły w Piśmie, że nie potrzebował czytać, recytując ulubione fragmenty z pamięci.

Ruben czuł się spełniony. Najbardziej cieszył się na chwilę, kiedy ten człowiek – Jezus Nazarejczyk – będzie znów przechodził przez miasto. Wtedy ujrzy On i usłyszy, jak uczy się tu Pisma. Nawet wuj będzie musiał przyznać, że ów Jezus nie może się z nim równać. Bratanek rabina ćwiczył ze swymi najlepszymi uczniami najpiękniejsze fragmenty – nie mógł doczekać się widoku uznania w oczach wszystkich i miny Nazarejczyka.

Młodzieniec w odprężeniu wciągnął w płuca woń kadzidła, uśmiechnąwszy się na myśl, jak miła była ona Bogu. I oddawszy ostatni pokłon odwrócił się ku wyjściu.

Nieoczekiwanie zastygł, z równoczesnym mocnym uderzeniem w piersi. Usłyszał znany sobie, melodyjny, dziewczęcy głos. Tak niewinny i upiorny jednocześnie – mrożący krew w żyłach słuchającego.


Pan po Twojej prawicy

zetrze królów w dniu swego gniewu.

Będzie sądził narody,

wzniesie stosy trupów,

zetrze głowy jak ziemia szeroka.


Znów ona. Stała przy kotarze, wtapiając się szatą w materiał zasłony. Jedynie blada twarz zwrócona na młodzieńca odcinała się od ciemności.

Maria. Opętana.

Rabin ostrzegał bratanka przed nieszczęsną. Wszak nikt nie zdołał uwolnić jedynej córki, kiedyś największego w Magdali gospodarza, od duchów, które się w niej zagnieździły. To właśnie Rubena wuj upominał najbardziej, poznawszy, że oto za nim wodziła wzrokiem ostatnimi czasy.

Musiała się wcześniej skrywać w mięsistej kotarze, pozostając niezauważoną dla pozostałych, czającą się dokładnie na ten moment – gdy młody mężczyzna został sam.

Nie miał ochoty na rozmowę z nią. Ciśnienie krwi rozrywało chłopakowi skronie, a nogi wiotczały. W gardle cierpło od gorzkiego smaku lęku.

Żachnął się, gdy demon w ludzkiej powłoce postąpił ku niemu. Może nawet nie jeden – wuj mówił, że zliczył ich siedem.

Młoda kobieta zdawała się wylękniona, z błagalnym spojrzeniem zbliżając się do młodzieńca. Lecz wśród osłoniętych chustą włosów Ruben widział już niemalże wijące się niczym złe moce węże. A i ciemność jej oczu, podejrzewał, nie pochodziła ze świata żywych. Otchłań, którą miała w sobie, zasiniała jej oblicze, wypływając ze spojrzenia i cieniami kładąc się pod oczodołami. Maria, choć ledwo dwudziestoletnia, zdawała się chłopakowi martwą zbiegłą z samego Szeolu.

Patrzyła uniżenie, uśmiechnąwszy się w onieśmieleniu. Widać wiedziała, że zakradanie się na to ujrzenie młodzieńca... było skrajnym, uwłaczającym obojgu szaleństwem. Mimo tego nie przestawała zbliżać się ku temu.

– Pani – wydukał, ledwo dobywając głosu – nie mogę ci pomóc. – Przełknął ślinę, odważniejszy wobec drgnienia smutku, które ujrzał na jej twarzy. – Proszę, odejdź. Wracaj do swoich.

Nie mówiła, nie znajdując słów. W obłąkaniu, zapewne nawet nie wiedziała, po co przyszła i czego mogła od niego chcieć. Jedynie gorzki uśmiech, choć jeszcze stężał, zostawał na jej twarzy.

– Niewiasto – mówił już bardziej chłodno, poznawszy że oziębłość i stanowczość wobec niej dobrze działała – niegodne to nachodzić mnie samego, zrozum przecież. Wyjdź, proszę, by nie widzieli nas razem. Upominałem cię już o tym. Błagałem.

Chciał ją wyminąć, zdobywając się na brutalność, której nie miał w zwyczaju, a tym bardziej w sercu. Jednak chwyciła się go. Znów na poły chory, na poły tchnący resztkami nadziei uśmiech złagodził jej wycieńczoną twarz.

– Tak mi się dobrze z wami rozmawiało, panie – jęknęła. – Tacyście chmurni teraz...

– Niepotrzebnie robiłem nadzieję. Rozmawianie nasze nie wiedzie do niczego, jedynie do hańby. Prosiłem, pani, byś to uszanowała.

Stała, jakby nie bacząc na swe upokorzenie. Wiedział, że zdesperowana gotowa narzucać mu się nawet i za progiem. Bał się, że zacznie biec za nim, że inni dojrzą ich we dwoje. Obmyślał sposób ucieczki przed natrętną.

– Samotność – rzuciła cicho – to taka trwoga. Rozdziera mnie.

– Do ojca wracać, do matki. Bzdur nie gadać. A modlić się. Bywaj, pani.

To rzekłszy wyswobodził się z jej towarzystwa, uchodząc spiesznie na zewnątrz synagogi i puszczając się w dół niewielkich schodków. Wszystkie zmysły wciąż wracały ku niej, ale by tylko upewnić się, że jest bezpiecznie, że nie podążyła za nim. I odetchnął, kiedy tak właśnie było.

Synagoga tymczasem została otwarta, a tym samym zupełnie bezbronna. Środkiem sunęła postać. Była tak posępna i sina, że niemal zlewała się chłodem z murami przybytku. Zburzyła osiadający nad posadzką dym z kadzidła. Usypiające kłęby na nowo poderwały się, zawirowały wokół kobiety, najpierw ciekawie, z nagła jednak odskakując ostrożnie. Pierzchły w tył dla pewności, odsłaniając drogę intruzce wiodącą wprost ku podestowi do czytań.

Kamienne wnętrze wstrzymało dech. Kolumny zadrżały niechcąco. A może to tylko stukot kolan opadłych nagle na posadzkę?

Kłęby dymu zajrzały troskliwiej na dziewczynę. Czemuż to osunęła się aż tak gwałtownie? Czemu skuliła się w sobie tak boleśnie?

Ciemność nie wiedziała, co uczynić. Cisza nie umiała niczego powiedzieć – kiedy usłyszała płacz.

Wtedy też inne ciężkie westchnienie przeszło synagogę. Maria drgnęła. A potem szybko otarła mokre oczy. Poznała znajomy głos starszego nauczyciela:

– Dziecko, a co ty tu znowu robisz?

Ton słów rabina był wyrozumiały i pozbawiony zniecierpliwienia. Raczej zdradzający zmartwienie i wracającą bezradność wobec podopiecznej.

Niedługo później nauczyciel stał tuż obok zbierającej się z posadzki dziewczyny.

– Mówiłem ci – westchnął – żebyś dała Rubenowi spokój. Jak to wygląda, że tak łazisz za nim? Ech, Maria, Maria. Opamiętajże się ty, dziewczyno. Zresztą on cię nie zna, nowy tu jest, pomyśli sobie nie wiadomo co. Będzie mu to schlebiało jeszcze, będzie się z ciebie naigrywał do innych.

– Kiedyśmy się pierwszy raz spotkali przy studni – pociągła nosem – był inny. Zdało mi się, że... polubił mnie.

– Nie wiedział, kim jesteś. – Wuj chłopaka zmierzał w wiadomym obojgu kierunku. A choć słowa miały zranić, szkoda ta byłaby mniejsza, niż skrywanie prawdy. – Mówię to z troski, nie żeby ci dokuczyć. Ale wiesz, co rzekli mu, kiedy pytał o twój dom? Że łatwo trafi, starczy że ujrzy najbardziej zapuszczone obejście, to będzie na miejscu.

Skinęła. I ona znała te słowa, przekazane jej zresztą przez Rubena owego dnia.

– O mnie też mówią – rzuciła cicho. – Gorzej niż o ojcowym obejściu.

Mężczyzna nie chciał brnąć w temat kolejny raz.

– No, jak się pomodliłaś, chodź – ponaglił. – Późno już.

Nie miał pomysłu na inne działanie. Szczerze nie umiał pomóc. W oczach dziewczyny widział jeszcze ostatnią tęsknotę, więc wyszedł ku niej i pogłaskał ją po głowie. Tyle mógł dla niej zrobić. Wiedział, że na chwilę ten zwykły ojcowski gest wystarczy. Zwykle starczał na jakiś czas. I o tym myślał z westchnieniem w sercu, gdy widział ją wychodzącą samotnie z synagogi.




Słońce zaszło, odbijając się jeszcze w rozległej tafli jeziora, nazywanego tu najczęściej Morzem Galilejskim czy Genezarejskim. Od założenia Tyberiady, miasta na cześć rzymskiego cesarza Tyberiusza – Tyberiadzkim. Ale ta nazwa miała niewielu szczerych zwolenników wśród okupowanych. Woda, obfita w ryby, stanowiła centrum doczesnego życia mieszkańców Magdali.

Morze rozpostarło się w pełnej okazałości przed wychodzącą z synagogi dziewczyną. Maria chwilę wpatrywała się w odbitą na przeciwległym paśmie gór łunę zachodzącego słońca.

Miała dwadzieścia lat, a była obolała jak staruszka. Nie śpieszyła się do domu, mimo nadchodzącej nocy. Choć kobietom nie wypadało chodzić samotnie, zwłaszcza po zmroku – jej wszystko wypadało. A może raczej – uchodziło płazem. To jedno dziewczyna lubiła w byciu wyrzutkiem – kiedy straciła już resztki godności, do stracenia nie miała zupełnie nic.

W głowie usłyszała akompaniament liry, płynący wprost z jej serca. Zaczęła nucić bezwiednie.


Niech dni jego będą nieliczne,

a urząd jego niech przejmie kto inny!

Niechaj jego synowie będą sierotami,

a jego żona niech zostanie wdową!

Niech jego dzieci wciąż się tułają i żebrzą,

i niech zostaną wygnane z rumowisk!


Uśmiechnęła się blado, urzeczona psalmem. Gdyby nie resztki słonecznego blasku padające od zachodu, dokąd ruszyła obchodząc synagogę, jej oblicze byłoby sine jak księżycowa tarcza. I tak samo chłodne. Teraz podkrążone oczy odbijały nawet nieco ognistego koloru. Niestety ta pozorna, szczątkowa żywotność gasła z blaskiem dnia, a w oczach Marii ostatecznie zagościła noc.

Serce bolało ją zawsze. Ale teraz dosłownie pękało. Nie wiedziała do końca, czego chciała od młodego nauczyciela Pisma, przychodząc do niego, jednak dostała dokładnie to, czego miała w nadmiarze – odrzucenie.

Powlekła się w stronę domu, nie będąc w stanie myśleć teraz o nim inaczej jak o najbardziej zapuszczonym, zagraconym i zaniedbanym miejscu na świecie. Przez smutek, który nad nim panował – o najmniej pasującym do określania "dom" kawałku ziemi w całej Magdali.

Schody spod synagogi sprowadziły Marię prosto w środek miejscowości, który starała się minąć jak najszybciej. Kramy już były zamknięte i, będąca za dnia w dużej mierze rybnym targowiskiem Magdala, teraz opustoszała. Droga wiodła właśnie obok domu rabina, będącego miejscem wysiadywania mężczyzn i gwarzenia o wszystkim i wszystkich każdego wieczora. Muzyka niesiona stamtąd wieczornym powiewem już doszła uszu kobiety, tak samo jak liczne głosy zebranych mężczyzn. Zawahała się. Zazwyczaj dzielnie kroczyła tamtędy, nie zważając na spojrzenia klejące się do niej jak do najpodlejszej z istot. Dziś nie miała na nie sił, kluczyła ku obrzeżom. Na szczęście im dalej od serca miasteczka, tym uliczki stawały się przestronniejsze, wreszcie wyprowadzając dziewczynę z kamiennego skupiska domów ku rzadszym obejściom. Maria skręciła ścieżką na dróżkę wychodzącą ku polom, okrążającej tyły domostw, i ruszyła ku rodzinnemu. Bardzo chciała wyczekać z wylaniem nagromadzonych łez. W odwlekaniu płaczu pomagały plecione płoty innych domostw, na których dziewczyna musiała się skupić, by omijać je, nie płosząc obcych mułów czy osłów. Myśli skutecznie rozbijały się na tych zadaniach, rozpraszając ogólny żal. Zdołała więc wreszcie wybiec nieco w pola, gnając wprost ku ojcowym. Tam dopadła grodzonego kamiennym murem pastwiska z nie zamykanymi na noc kilkoma krowami i koniem. Przylegało do domostwa otoczonego starymi jabłoniami, zaniedbanymi palmami i chorującą sykomorą, grożącą zawalaniem na jeden z rogów płaskiego dachu. Tylko winorośl obrastająca południowy kamienny mur podwórza była zadbana, gotowa na idącą oto wiosnę.

Maria odetchnęła, uśmiechnąwszy się nawet nieco lżej na widok zwierząt. Świeżo wycielone krowy każdego dnia bardziej wyglądały odleglejszych pastwisk, wyścielających szmaragdowymi łąkami wzgórza nad jeziorem. Z idącą wiosną soczysta trawa wołała je coraz głośniej i wabiła zapachem świeżości. Ale po ucieczce ostatnich sług na jesieni, nadciągający nowy sezon pasienia przerażał dziewczynę. A i zboże, nie posiane przed zimowymi deszczami, nie miało szans wzejść wobec pory suchej, mającej niedługo nastąpić, nawet gdyby jakimś cudem posiać je teraz. Wszystko stało pod znakiem zapytania – całe gospodarstwo. A właściciel zdawał się nie budzić.

W trudniącej się w dużej mierze połowami Magdali, stado bydła powinno świadczyć o bogactwie. Wołowe mięso stanowiło przecież oznakę luksusu. Jednak Marii bliżej było w opinii sąsiadów do pastuchów owiec – na uboczu życia zarówno religijnego, jak i społecznego. Tylko, że o ile tamci tkwili w wykluczeniu od urodzenia, w polach, bez dostępu do nauki Pisma, ona znalazła się w swej nędzy z o wiele poważniejszego powodu – w karze od Boga za grzechy. Bieda musiała więc być zasłużona.

Opętana Maria znała zwierzęta ojca z imienia, od urodzenia, z każdego cielenia, z dojenia, z wad i zalet, wszystkie. Teraz cielęta spały, a krowy leżały, przeżuwając jeszcze zwyczajnie, a tylko spoglądając na przybyłą z minimalnym zainteresowaniem. Dwie wstały, nie wiedząc właściwie po co. Miały ochotę podejść i polizać nieco dziewczynę, pocomrzyć za odzienie, pomamlać słoną od potu skórę ludzkich rąk. Ale ustąpiły koniowi. A łaciata, czarno–biała klacz podeszła do swej pani, zniżając głowę do głaskania. Właściwie zwierzę to mogłoby być symbolem całego majątku. Wprawdzie, z jednej strony, koń, jako znak luksusu, sam w sobie świadczył o zamożności rodziny Marii. Ale z drugiej – był to ostatni koń, jaki zachował się w zadłużonym gospodarstwie, a dodatkowo jego stan dopełniał obrazu nędzy. Klacz bowiem miała wyliniałą grzywę i zupełnie startą nasadę ogona. Cierpiała na uporczywy świąd, na który jedyną ulgę przynosiły gliniane okłady. Tak więc grzbiet zwierzęcia stanowiła żałosna mieszanka wyschniętego błota, strupków, bądź też świeżych ran – te ostatnie powstawały, gdy chęć czochrania się wygrywała z wszelkimi ludzkimi próbami powstrzymania zwierzęcia przed samo okaleczaniem. I tylko to imię tajemniczo tchnęło nadzieją na nadejście jakiegoś lepszego czasu – Wiosna.

– Śpijcie – Maria przemówiła do zwierząt – nie chciałam was obudzić.

Klacz tylko łypnęła okiem, całą mową ciała pokazując krowom, by ani nie ważyły się podejść, gdy ona była głaskana. Ku jednej skuliła nawet uszy, tupnąwszy nogą ostrzegawczo, aż wszelkie inne mieszkanki zagrody odpuściły.

Maria zaśmiała się cicho.

– Pomyśleć, że gotowe jesteście bić się o moje towarzystwo.

A potem nagle ścięło ją w gardle. Do oczu napłynęły łzy i dziewczyna niewiele myśląc rzuciła się klaczy na szyję, wtulając się w nią w długo powstrzymywanym płaczu.

– Nie chciał ze mną zamienić choćby słowa! I patrzył tak, jak wszyscy! Tak bardzo widać było, że brzydzi się na samą myśl, że mogłabym od niego... chcieć czegoś! A ja tylko chciałam pomówić...

Dalej już tylko płakała. Długo mocno. Potem mniej. Znów bardziej. Wreszcie znowu ciszej. Przez zasłonę łez patrzyła na dom rodzinny. Obraz rozmywał się i tracił kształt. Zaniedbany budynek widziany mokrymi oczami zdawał się giąć i mieszać z każdym mrugnięciem powiek dziewczyny. Wywracał się.

Tonął w ciemności, ale Maria widziała unoszący się nad dachem szkarłat. Zupełnie jak krwisto czerwone i lepkie opary fermentujących winogron. Mimo wiosny, czuła ich taki właśnie jesienny zapach aż tutaj. Były to podobne mu wyziewy wypełniające walący się dom.

Tak zgodziła się z nastaniem nocy. I z tym, co niosła ciemność. Bowiem zaczęło się. Maria poznała, że demony drzemiące w niej szturchają jej serce, prąc do góry. Zaczynało się... Długo kłębiły się, rozrywały wnętrze kobiety, aż wreszcie kolejno wychodziły na swą nocną ucztę.

Dziewczyna padła na ziemię, wymiotując. Targana konwulsjami, czekała aż wszystkie duchy wydostaną się. Potem wycieńczona uniosła twarz i spomiędzy osuniętych na oczy włosów spojrzała na rodzinne gniazdo. Mokre oczy znów zlały obraz w jedną szklistą bańkę. W niej topił się dom. A duchy rzuciły się tam, jak niemal każdej nocy.

Potem psalm wyścielił umysł Marii.


Pan po Twojej prawicy

zetrze królów w dniu swego gniewu.

Będzie sądził narody,

wzniesie stosy trupów,

zetrze głowy jak ziemia szeroka.

....................................................................................................................................................................

 KUP Z DEDYKACJĄ

 


 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Baśń o Wilczej Dolinie - Rozdział pierwszy

Baśń o Wilczej Dolinie

Wiedźma z Bronaczowa - fragment rozdziału czwartego