Wiedźma z Bronaczowa - fragment rozdziału czwartego

 


Rozdział czwarty

o tym jak to król Kazimierz trafił do zapowietrzonej wsi

i o białym gołębiu, którego to postaci Bóg wzbronił wiedźmom przyjmować

 

(fragment)

 

 

Po strawie, przyszedł czas obiecanej niespodzianki. Opuściwszy Skawinę, król kazał skierować poczet ku bukowskiemu gościńcowi, by korzystając z pogody i wyśmienitej widoczności popatrzeć z Rzepką na góry. Tak, może niewielu rozumiało królewskie kaprysy, ale monarcha postanowił najzwyklej pod słońcem pokazać trochę świata prostej katowskiej córce. Do tego blisko było na Bukowie, gdzie owych Kmiecików szukali.

– Jaki tu spokój... – Oczy Rzepki zamgliły się szczęśliwie, kiedy nienawykła do takich widoków kobieta chłonęła nowy sobie świat. – Nie masz lepszej niespodzianki nad tą!

Król dokładnie tego się spodziewał i tego chciał. Uśmiechnął się kolejny raz napawając się jej podziwem. Dla ujrzenia zachwytu w oczach dziewczyny, której nigdy nosa nie dane było wyściubić poza Kraków i ojcowe obejście, kazał drogi nadłożyć i tak oto królewski poczet wtoczył się na grzbiet długiej góry ciągnący się od Mogilan po Buków, a potem dość stromo schodzący do Radziszowa. Żaden z traktów nie dałby takiej sposobności, by krainę zobaczyć rozległą od nizin za Krakowem po Tatry.

Córka kata do połowy wychylona z krytego powozu, tak była widokami przejęta, że niemal samego króla nie dostrzegała.

Była ładna, chłód jesiennego dnia zabarwił zdrowo i tak już rumiane policzki. Zdała się też tak odprężająco zwykłą, jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Rycerze dobrze wyczytali w pobłażliwej zadumie króla, jak tęsknił za kimś takim monarcha. Nie wiedzieli, co król uczyni z tą znajomością.

Choć powietrze nie było bardzo rzadkie, starczyło by podziwiać nie tylko Wawel na północnym wschodzie, ale i Tatry z drugiej strony.

– I to wszystko twoje? – Rzepka odkryła wreszcie, szerzej otwierając oczy w podziwie, i takie właśnie oblicze zwracając oto ku królowi.

Zaśmiał się zdrowo, i – jak rzadko kiedy – beztrosko. Kacper dołączył do swego pana, równie dobrodusznie, zresztą jak cały słyszący słowa poczet.

– Tak mawiają – odparł jej król, nie bez kpiny. Raczej z westchnieniem. – Ojciec nacierpiał się, po jaskiniach namieszkał i chatach kmiecych, nim zdołał taki kawał ziemi w jedno królestwo przywrócić.

– Wieczne odpoczywanie.

Po chwili powagi, Rzepka wytężyła wzrok ku górom.

– To góry prawdziwe, czy jeno chmury?

– Góry najprawdziwsze, moja ty duszyczko. – Król śmiał się oczami.

– A kto by tam dotarł przez knieje takie?! Daleko to!

– Daleko. Alem był nie raz. Kupcy często ciągną, to i trakt niezgorszy wiedzie. Do Czechów, Węgrów, aż nad ciepłe morza.

Nadziwić się nie mogła. A oczy raz szerzyły się w podziwie, raz mrużyły ciekawie, wypatrując.

– A na samą górę wlazłeś? – spytała znienacka, acz poważnie.

Powstrzymał rozbawienie.

– A na cóż by mi tam było wspinać się? – Weselał. – Tam szczyty takie, że koń nie wlezie, chyba by piechotą tylko sposobność była. I jedynie po skały i śnieg, co tam i w środku spiekoty zalega.

– W lecie?!

– Nie inaczej. Przy dobrej pogodzie, to i byś go ujrzeć mogła, bo stąd bieleje, aż widać z daleka!

Wpatrzyła się bacznie.

– Ano, widzę. – Skinęła dość pociesznie.

Podziwiali jeszcze i Wawel z drugiej strony i Tyniec i Skawinę tuż u stóp północnego zbocza, gdy wtem coś przykuło uwagę rycerzy jadących przodem. Król pogonił konia, najeżdżając na dziwną rozmowę.

– Miłościwy panie, nie jedźcie tam – mówiła napotkana przy gościńcu starowinka, szpetnie na twarzy zorana bliznami. Odruchowo spojrzała za siebie ku Bukowiu. – Wiedźma uszła, a na wieś rzuciła klątwę. Pomór przyszedł. Kto wie, czy nie jeno ja sama żem z życiem uszła.

Król w zdumieniu ściągnął brwi, posyłając majaczącej za Mogilanami wsi ciekawe spojrzenie.

– Co rzecze? – Młody Odrowąż dojechał do królewskiego rumaka, mierząc staruszkę podejrzliwie.

– Mówi, że na Bukowiu pomór – odparł król. – Wiedźma jakowaś klątwę tą zadała. Widno blisko jesteśmy celu. Wszak kat wiedźmy szuka – obejrzał się na Bartka – czyż nie?

– Kat wiedźmy szuka? – Rozochociła się. – Chwała Bogu! Wreszcieśmy się doczekali kata na nią! Ja wiem która to, panie! Zwie się Janka z Bronaczowa, a na Bukowiu jedynie mieszkała od niedawna przy rodzinie. Teraz uciekła w Radziszów i tam księdza mota, nowe gniazdo wije sobie. Biada im, los nasz podzielą rychło. Klnę się, że nie kłamię. Uchodząc wszystkich nas tu czartom wydała w zemście. Ostatkiem sił zatknęłam znaki na trakcie, by nikt nie wjechał na swoje nieszczęście. I po pomoc śpieszę.

Król myślał, przerzucając jeszcze wzrok na staruszkę.

– Jakiż to czar? – spytał. – Czemu was nie dosięgł?

– Bo mnie bestia nie widziała, panie. Jam się schowała w stogu! I siedziała aż po świt!

– Jaka bestia? – Król zdawał się być pewnym, że nie dosłyszał!

– Wilkołak.

– Wilkołak. – Teraz król był pewny, że nie dosłyszał.

Mina młodego Odrowąża dodatkowo wprawiła go w tak przedni nastrój, że król roześmiał się w głos. A potem krzyknął:

– Kacie!

Jadący za wolno toczącym się pod górę powozem Bartek podniósł wzrok. I poznawszy królewskie wezwanie, puścił się z miejsca w galop, by tylko zjawić się u boku monarchy.

– Wzywałeś, panie? – Bartuś nie mógł przejrzeć dziwnego rozbawienia na twarzy króla Kazimierza. A i młody Odrowąż zdawał się ledwo nie parsknąć.

– Kacie – król podjął wręcz teatralnie – czyś przypadkowo przygotował może srebrne sztylety na naszą wyprawę?

– Srebrne sztylety, panie? – Biedny młodociany kat nie pojął żartu. – Na wiedźmę?

– Zatem nie. Cóż, będziemy musieli użyć zwykłych wideł – król westchnął niby to strapiony.

– Jakże to? – Bartek ciekawie znosił cichy śmiech młodego rycerza z boku.

– Ano, zmiana planów, kacie – orzekł król. – Do wiedźmy dopisz także wilkołaka.

– Wilkołaka?!

– Nie inaczej. I wygląda na to, że stwory są w zmowie.

Długo weselili się, poważniejąc wreszcie. Potem król zarządził, że wprzód sam pojedzie do wsi. Zaś Bartek i Odrowąż zaoferowali się z asystą.

Jakie było ich zdziwienie, gdy dotarłszy prawie do obrzeży Bukowia nie usłyszeli choćby jednego psiego ujadania. Zaraz potem ujrzeli zapowiedziany przez ową staruszkę pal wbity w środek traktu, a na nim zatknięty urżnięty psi łeb unurzany naprędce w smole. Znak zarazy. Rycerze oraz kat skrzywili się na makabryczny widok świeżo uciętej głowy, ale niedługo później mieli zrozumieć, że staruszka nie oszalała, a wieś spotkało coś o wiele potworniejszego, niż ucięty psi łeb.


Głośne kołatanie do kościelnych wrót przecięło nienaturalnie ciche otoczenie Mogilan. Kacper Odrowąż zeskoczywszy z konia jako pierwszy z dwóch rycerzy, czekał chwilę w progu, po czym wzruszywszy ramionami ku trzymającemu konie druhowi, ponowił pukanie.

Wieńczący górę kościół parafialny zdawał się większy, niż katedry nie cieszące się tak malowniczym położeniem. Na chwilę roztaczający się u stóp świątyni widok rozmarzył rycerza. Nie mógł ów nie pomyśleć, że jest w jednym z najpiękniejszych miejsc w okolicy. Uśmiech stężał na twarzy chłopaka, gdy wrota zostawały zamkniętymi, a cała wieś zdawała się chować po chatach jakby coś kryjąc.

– Na plebanii pusto, w kościele żywego ducha, co tu się wyprawia?! – krzyknął do kompana i już miał zadudnić w drzwi po raz trzeci, gdy usłyszał zgrzyt zasuwy z drugiej strony i ciche jęknięcie odmykanych wrót.

Aż pochylił się, by dostrzec niewielką postać kleryka strachliwie wyglądającego na obcego.

– Pochwalony – przywitał się, z trudem doczekawszy się widoku bladego oblicza.

– Na wieki wieków. Kto wy?

– Jestem Kacper z Odrowążów, a to Leszek Toporczyk. Przysyła nas sam król, co to na sąsiedniej wsi utknął był w drodze, a to zmartwion wielce jakimś tam rabunkiem czy pomorem. Pomocy szukamy.

Jakież było zdziwienie Kacpra, kiedy proszony kleryk skulił się i ostatecznie zamknął na świat. Dziwnie drepcił w sobie, nijak nie śpiesząc się do działania.

– Czyście ogłuchli? – Kacper tracił cierpliwość. – Toż król czeka! Ludzie chorzeją! Czyśmy w chrześcijańskie progi trafili?

Kleryk jęknął w sobie, po czym odezwał się wreszcie:

– Nie jedźcie tam, panie, króla na zad wołajcie. Biada nam...

– Co prawicie? – Rycerz zakipiał złością i, nie czekając na dalsze dukanie kleryka, zażądał: – Gdzie pleban? Z nim wolę się rozmówić, niźli z wami. Czasu nie mam na biadania!

Kleryk głową pokręcił przecząco i pospieszył, poznając już zniecierpliwienie przybyłego.

– Najjaśniejszy panie, proboszcz zmożon – wymamrotał smutno i chyba wręcz z trwogą. A widząc że jedynie mówiąc sprawnie całą prawdę uwolni się od posłańców, począł odważniej: – Proboszcz miał z rana udać się do ojców do Szczyrzyca. – Tu obejrzał się na świat zza drzwi zakrystii jakby obawiając się, że ktoś usłyszy. – To właśnie przez Buków. Tam... wiedźmy, panie. Plenią się jak zaraza. Proboszcz wyznał się na nich, po pomoc do ojców miał jechać, ale złe moce zmogły go właśnie! Wyrzekł mi tyle, że Jezus Chrystus nawiedził go nocą... Ostrzegł przed królową wiedźm! I imię jej wyjawił... – Kleryk przywołał gestem rycerza, a gdy ten pochylił się, dokończył szeptem – Janka, z dawnego Bronaczowa.

Biedny Kacper przyjął słowa, wyprostował się w namyśle, po czym zmarszczył brwi i zerknął na kompana. Co o tym myśleć, nie wiedział, przypomniał sobie zatem powód swego przybycia.

– Ale... jednakowoż – podrapał się frasobliwie po czuprynie – tam pozarzynane psy i ludzie chorzy.

Kleryk tym razem już pewniejszy swego znów zaprzeczył gestem i rzekł:

– To biesy. One to sprawiły. Słyszeliśmy nocą wycie ich, aż strach był. Biesy stąpały po przeklętej ziemi bukowskiej.

– A to te wiedźmy dały się biesom?

– Nie. Wiedźmy ekskomunikowane są przez proboszcza. Nikt od nas z pomocą im nie pobieży. Wzbronione to. I niech was, panie, łaska boska broni przed ratowaniem tych pogan. Na złą drogę zeszli, z której już nie ma nawrócenia.




– Zaraza...

Świat Rzepki zaczynał pękać, jakby cierpł razem z nią ze strachu. Spod pięknych widoków gór i błękitu nieba wyzierała szarość miasta sprzed lat, zasnuta kłębami z palonych ziół. Wracały obrazy z czasu najgorszego koszmaru – Czarnej Śmierci. Rzepka usłyszała głos handlarza zbożem, jak dziś wieszczącego w przystani: Szczury z rzek się wyroiły, zły to znak. Bo rzeczywiście wtedy widziała je wszędzie, liczniejsze niż zwykle. Za nimi przyszło złe powietrze, gnijące z każdym kolejnym wyziewem chorych, którzy je truli. Rzepka nigdy bardziej nie bała się tłumów żebraków, wędrowców i innych obcych wyrzutków – a po zamknięciu rogatek miasta wałęsało się mnogo tego pospólstwa po obrzeżach niczym cierpiętnych dusz. Pamiętała ojca strzegącego domostwa od zewnątrz, a potem... zupełnie bezradnego, kiedy choroba uderzyła od środka. Pierwsze uległy powietrzu dziewczyny. Ból głowy i gorączka nie zostawiały złudzeń. Mama tak bardzo prosiła, by ich nie wyganiał. Uległ. Ku swej zgubie, najbardziej jednak gubiąc ją. Rzepka pamiętała dźwięk dzwonka z uprzęży konia, który przyczłapał na podwórze ciągnąc wóz wyładowany zawartością. Wandę i Józkę wrzucono na stos kilku innych Wand i Józek, które nie tylko nie były już Wandami i Józkami, ale też nie były nawet ich zasługującymi na małą chociaż uronioną łezkę szczątkami. Rzepka pamiętała, że ojca związano, kiedy stawiał opór, a potem już tylko tuliła małego Bartka i patrzyła od środka chaty jak zawierają się drzwi ich chaty, a od zewnątrz wciskają się kolejne gwoździe. Pusty odgłos zabijanych od podwórza wrót zdawał się Rzepce deklem zamykanej trumny. Jej własnej, w której miała czekać wspólnej z najbliższymi śmierci. Codziennie dowożono wodę i chleb, zabierano kolejne dziewczyny. Co dzień Rzepka wyglądała jakichkolwiek oznak moru u mamy, taty i braciszka. Wreszcie nadszedł najgorszy w jej życiu poranek, kiedy spuchła mama. A potem już tylko płakała. Mama umierała krótko. Trzy dni. Nie miała wrzodów, jak dziewczyny, ani pękających guzów, cieknących zgniłą mazią. Była też przytomniejsza. Kaszlała mocno, krwistą plwociną dusiła się szybko i traciła siły. Aż oddychać nie mogła. Zsiniała do niebieskości. I tak zeszła.

Ostatni odpadający skrawek kruszejącego świata odsłonił twarz matki. Fioletowo–niebieską, pozbawioną życia, z poblakłymi oczami i siwymi wargami. Dokładnie taką, jaką Rzepka nie chciała jej zapamiętać. I zdało się, że znów słyszy tamten koński dzwonek z trupiego wózka.

Ocknęła się, przecierając oczy. Tak bardzo zdumiała się widokiem słońca i gór, że aż chwilę dochodziła zmysłów.

Starała się przypomnieć nazwę miejsca, w którym była. Rozejrzała się za królem, z rozrzewnieniem uzmysławiając sobie, że to z nim tu przyjechała. Do jakiejś zapowietrzonej wsi...

– O tam przecie – woźnica odparł na jej pytanie o króla i wskazał jedną z chat, jakby nie pojmował, gdzie niby była dotąd, skoro pyta dokąd monarcha poszedł.

Chciała odetchnąć i na chwilę myśl o ukochanym pozwoliła na to, ale strach zapowietrzonej wsi wrócił. Tak bardzo nie chciała doświadczyć zarazy kolejny raz. To po prostu nie mogło się dziać!

Wreszcie górę wzięła nad sobą. Krajobraz nie zdawał się zdolnym do zmieszczenia złego powietrza. Dziewczyna jęła rozglądać się baczniej. Niewsmak jej było czekanie w powozie. Wyglądała króla, który z jej bratem zniknął w jednej z chat, gdy wtem jej uszu dobiegło ciche kwilenie.

– Słyszeliście? – zawołała ku woźnicy i pachołkowi trzymającemu konie. – Tam jakieś dziecko płacze.

Nie czekając na nic, wyszła z powozu i ruszyła wprost ku domostwu. Czuła, że obaj mężczyźni zobowiązani pilnowania jej, spieszą z tyłu, więc raźniej weszła w próg.

– Jest tu kto? – spytała w głąb chaty, wiedząc już od będących tu wcześniej króla i Bartka, że rodzina leżała bez przytomności.

– Pani – zadyszany bardziej ze strachu o dziewczynę, niż od biegu woźnica wpadł za nią do środka – król bronił wysiadać.

– Cii. – Nasłuchiwała. – Skąd ten płacz?

Rozglądali się chwilę uważnie, bo choć kwilenie dziecka stawało się wyraźniejsze, wciąż nie było żadnego widać.

– Poroniec może, pani? – Woźnica nie brzmiał dziarsko, strachliwie mając ochotę wycofać się z izby. – Nic tu po nas. Wiadomo co to pomór ten sprowadziło? Może czarci wabią nas dziecinnym płaczem? Niejeden mówił, że tak diabli czynią.

Rzepka nie czekała już jednak na dalsze domysły, idąc środkiem chaty, za głosem dobrnąwszy do zagródki kozy. I zastygła. W sianie leżało coś, co można by uznać za całkiem już spore ludzkie dziecko, kilkuletnie, gdyby nie leżało skręcone w kozim żłobie niczym stworek z bajek.

Najpierw dziewczyna miała ochotę pisnąć i cofnąć się, w istocie wystraszona po uprzednim gadaniu woźnicy. W porę powstrzymała odruch, uważniej przypatrując się istocie.

Wielkie oczy dziecka wyschły wnet i małe przestało pojękiwać, tak samo zaciekawione obcą.

Rzepka nim pomyślała, wyciągnęła ręce, i po chwili miała stworzenie przed sobą. Wbrew pierwszej chęci, jednak nie wzięła istoty w ramiona. Długie, ale chude małe było tak zaniedbane, że wręcz ociekało moczem i odchodami. Miało dużą głowę, którą ze słabości ledwo utrzymywało w pionie i coś w wyrazie buzi, co świadczyło o ogólnej ułomności. W uwadze, nagle uśmiechnęło się i powoli wyciągnęło rączkę ku obcej. Dziewczynka dotknęła Rzepki, jakby urzeczona, chwilę starannie gładząc po ramieniu. Zupełnie jakby chciała powiedzieć, jak bardzo jest nią zachwycona.

Kobieta jęknęła w duchu i ostrożnie położyła dziecko na skrawku niedojedzonego siana. Nie zastanawiając się, zdjęła zeń odziewek i opatuliła w pierwszy lepszy koc, który znalazła w chacie. Dopiero wówczas ponownie podniosła istotkę i tym razem przytuliwszy, zabrała się ku wyjściu.

– Trzeba ją zawieźć do ludzi – osądziła, odzyskawszy hart ducha. – Bóg ocalił biedę od pomoru, aż cud. I o żadnych mi tu bujdach wspominku nie czyńcie – ostrzegła woźnicę. – Podmieńce, porońce – mruczała – też mi.

Nie skończyła. Ruch od podwórza wprzód brała za nadchodzących królewskich ludzi lub nawet jego samego. Jakże się zdziwiła, a potem struchlała, gdy w progu drogę zagrodził jej obcy. Był rosły, kudłaty i broczył krwią z uda, na którą to nogę wyraźnie utykał.

– Ktoście? – ozwał się woźnica, ale obcy odsunął go jak sługę, po czym doszedł Rzepki i niepowstrzymany odebrał od zaskoczonej dziecko.

– To moje – orzekł zdawkowo. I wyszedł. Gdyby nie czulszy gest, którym przytulił główkę dziecka do ramienia, rzuciłaby się do walki z nim o małą.

Ocknąwszy się, Rzepka wybiegła za nim, nie wiedząc czy wołać pomocy, czy samej gonić wielkoluda.

– Ranniście! – krzyknęła, co jej do głowy przyszło.

– Nic to – burknął.

– Opatrzym was!

– Nie potrzeba. Ugryzienie zwykłe. Wilka... albo czegoś.

– Wilka? – jęknęła.

Tak ostatecznie patrzyła, jak odchodził kuśtykając, z dzieckiem jak tobołkiem zarzuconym na ramieniu, i czuła, że ma ochotę na płacz.

Kiedy król nadszedł chlipała już sobie na kamieniu przydrożnym i narzekała na cały świat.

– Wy sobie chodzicie – wyrzucała niedługo później zjawionemu królowi – a tu jakiś zbój zabrał mi dziecko... takie małe... a chude... co to u kozy trzymali jak jakie barachło...! I polazł nie wiadomo gdzie! Przecież to głodne na pewno... biedne takie... A ci – oskarżycielsko przez łzy wskazała woźnicę i pachołka – jeszcze dogadywali o czartach!

Król pospiesznie przytulił biedaczkę, starając się ukryć niechcąco cisnące się na twarz rozbawienie. A opanowawszy się, spytał poważniej:

– Chcesz do domu?

– Co? – Wnet oprzytomniała, raptownie ocierając łzy. – Jakie do domu? Ja muszę tu zaraz się rozeznać! Przecież tego tak nie można zostawić... Zabrał dziecko... Taką bidulkę. Gdzież ona? – Nieświadomie spojrzała na króla błagalnie. – Znajdziemy ją?

Pokiwał głową.

– Znajdziemy.

Tymczasem dopadł ich i Bartek.

– Widzieliście gdzieś może tą staruszkę, co ostrzegała nas przy drodze? – A gdy zaprzeczyli, rozejrzał się. – Nigdzie jej nie ma.

Woźnica przeżegnał się.

– Kostucha – rzekł z cicha do pachołka, nie spodziewając się, że słowa trafią na nagłą ciszę i zakołaczą tak dobitnie. Dlatego powtórzył uparcie: – Kędy przeszła, mór. W niejednym mieście mawiali o tym. Teraz dalej powędrowała, może i na Kraków?

Król skinął na Leszka, a chłopak bez słów wiedział, co gest znaczył.

– Zaraz się znajdzie – oznajmił i, biorąc z sobą któregoś z rycerzy, we dwa konie pognali w stronę, gdzie zdawało się, że poszła tajemnicza stara.

– Na Radziszów jedźmy – rozkazał tymczasem król, dobrze znając okolicę. – Posłałem umyślnych do Krakowa po medyka. Samem ciekaw tej sprawy. Nam zaś wypada szukać pomocy w parafii tam w dole, w Radziszowie. Na Mogilany nie ma co liczyć.

Tak ruszyli.

Bartuś jeszcze tylko chciał spytać o powód łez siostry, ale spojrzenie króla odwiodło go od otwarcia ust.

– Przejdzie jej – orzekł z cicha monarcha, dziękując wzrokiem za nie rozpoczynanie tematu na nowo.

– Najjaśniejszy panie – zrównał z nimi tymczasem Kacper – wprzód pojedziem z Toporczykiem staje w majątku radziszowskim uszykować.

Król kwasił się, powstrzymując go gestem. Widać nie rad był na to.

– Nie staniemy w majątku – oznajmił ku zdziwieniu młodych rycerzy. Nie chciał opowiadać się z niechęci, którą miał na wyobrażenie spotkania szafarza zakonnego z Tyńca, który tu zawiadował. Ojciec Stanisław bowiem jednym z nielicznych był wśród czarnych mnichów, który mu zganił plan ożenku z Rokiczaną. – Szykujcie staje na plebanii – zakończył zdawkowo.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Baśń o Wilczej Dolinie - Rozdział pierwszy

Wiedźma z Bronaczowa, prolog:)

Baśń o Wilczej Dolinie