Baśń o Wilczej Dolinie - Rozdział pierwszy

 

Z okazji 26- lecia WD - zapraszam na pierwszy rozdział:)

Usiądźcie wygodnie, Baśń się rozpoczyna...


Rozdział I



Spośród wielu zim, w które dane mi było ogrzać się przy ogniu, jedną pamiętam w szczególny sposób. Dawno temu zawitała ona w naszą dolinę, ale do dziś, choć zapach idącego mrozu co rok taki sam się zdaje, każde jego przyjście stawia mi tamte dni przed oczami. Z nimi zaś zimę, która dziś jest już tylko przez bardów opiewana.

Roku tysięcznego nastała, a ten, jak wróżbici dawno przepowiedzieli, przywrócić miał panowanie Północnego Królestwa. To, gdziekolwiek istniało przed wiekami, zaginęło gdzieś głęboko na rubieżach świata wśród nadmorskich szczytów. Kiedy zaś zaczyna się ta historia, góry owe północne nie należały do nikogo, a wysokie pasma skalistych masywów i niegasnąca zła sława tamtejszych odludzi sprawiały, że nikomu nie chciało się o nie upominać. Stare legendy krążyły tylko w świecie. O twierdzy wznoszącej się gdzieś w tych górach przed setkami lat. O tym, że zniszczona została podczas jakiejś zagłady, a nikt jej nigdy nie odbudował. Że nie miał kto tego zrobić, bo ONI, mieszkańcy Gór Północy, czymkolwiek byli, przepadli bez śladu, a kraina opustoszała i zdziczała. Czasem wprawdzie któryś kolejny król z południa pożądliwie spoglądał w stronę północnych rubieży. Legendy nie tylko bowiem odpychały, ale mówiły też o złocie i o pradawnym skarbie, który jest tam gdzieś ukryty. Niektórzy królowie słali więc tam co odważniejszych swych wojów. Zwykłe konie traciły jednak zmysły, gdy tylko krajobraz obranej trasy stawał się bardziej górzysty i dziki. Uszami strzygły, dęba stawały – wyraźnie czując w górach ich przeklętą naturę. Kilka wypraw, które zbadać miały krainę, zaginęło bez wieści. Kilka wróciło zdziesiątkowanych, a wszyscy ocaleni w obłąkaniu twierdzili, że zło czai się tam i że COŚ tam ciągle żyje.

Wreszcie przypadek zdecydował, że ludzka krew trafiła w jedną z dolin i pozostała tam na dłużej. Wojna. Tak okrutna, że ludzie woleli bestie czające się rzekomo w przeklętej krainie niż te prawdziwe, które pustoszyły ich domy i zabijały dzieci. Ludzie ci uszli więc w zdziczałe przełęcze. A że porastała je nieprzebyta puszcza, mogli brnąć tylko płytkim korytem rzeczki. Znali ją u siebie, gdzie zwana była Mogiłką z dawien dawna – choć nikt już nie pamiętał dlaczego. Tak więc jej się uchwycili, a rzeka wiodła ich przez bezdroża. Wiła się przez coraz wyższe góry, jedynym punktem oparcia wciąż tam będąc pośród borów. Tak spiętrzenia doszli jej, gdzie wodospadem ku nim spadała wprost z przełęczy. Przystanęli urzeczeni. Zwłaszcza drzewem, które z boku stało i kobietę na myśl kształtem przywodziło, a witać się zdawało ich ciekawie. Od razu uznali je za święte, niezwykłość jego poznając już po trwaniu nizinnego drzewa w surowej krainie. Pokłon wierzbie tej dziwnej złożyli. A spodobało jej się to najwyraźniej. Kiedy zaś w górę się wspięli, oto ich oczom widok jeszcze piękniejszy się ukazał – jezioro, w jakie Mogiłka rozlała się w wielkiej dolinie. Rozłożystej, spokojnej i cichej. To tu, poznali od razu, zapragnęli pozostać. I osiedlić się. Nad tymże jeziorem ludzcy uchodźcy zbudowali domy. Kilka letnich, wśród pól rozproszonych, i osadę zwartą, drewnianą, w którą w zimie uchodzili. Jedyną ostoją były one odtąd dla ludzkiego rodu na tych rubieżach świata. Potomkowie dawnych uciekinierów z południa rodzili się tu i umierali, nie wiedząc nawet, co jest dalej, za górą, na którą co dzień spoglądali. I nieciekawi tego byli nawet na łożu śmierci. Czasem ktoś zboczył z wydeptanych ścieżek, a rzadko do osady wracał. Przykładem swoim pokazywał tylko pozostałym, że nie byli sami w górskiej okolicy i legendy stare, jakie z sobą tu przywiedli, na chwilę każdy przywoływał sobie w pamięci. O klątwie ciążącej tu nad jakimś zaginionym zamkiem, o potworze władającym niegdyś tą krainą, o ludziach, którzy żyli kiedyś w tych górach, i którzy potrafili zmieniać się w bestie.

Zimy znosili najgorzej. Lęk zaglądał nieraz pod ich dachy. Bo legendy podawały zgodnie – ONI wrócą, gdy zamarznie morze. Ale mijały setki lat, a morze nigdy nie zamarzło. Większość śmiała się zatem, że wszystko tamto, to tylko bajania.

Tak mijały kolejne zimy, czas ludzi i ich potomków w górskiej dolinie wciąż trwał. Puszcza i rzeka karmiły ich, a pola, które wydarli kniei pod uprawy, rodziły dla nich jeszcze lepiej niż gdziekolwiek indziej. Co wiosnę wychodzili więc z zamkniętej osady, powracając w rozsiane opodal letnie swe domostwa. I gospodarzyli jak od wieków.

Do czasu. Do owego tysięcznego roku.

Wtedy to wiosenne nawałnice z nieba się polały. Nie ustawały przez miesiąc cały, przez księżyc na niebie odmierzany. Aż rzeki nabrzmiały i wezbrane potoczyły się daleko na południe. Potem znów susze nastały, jakich najstarsi nie pamiętali. Wody w jeziorze, nad którym osada była położona, opadły tak znacznie, że cały martwy las ukazał się mieszkańcom. Las, który to kiedyś musiał rosnąć całkiem gęsty, tak dawno jednak, że nikt już o nim nie pamiętał. Teraz straszył martwymi kikutami jak cmentarzysko.

I wreszcie tamta burza. Przez tydzień kłębiła się nad wioską. Ostatniej nocy zaś dziwnego wilka w zagrodę przy osadzie przygnała. Mówiono o nim, że wściekły był, bo piorunów bał się jakby opętany. Pianę z pyska toczył i spode łba na pastuchów spoglądał. Podejść do siebie nie dał ani przepędzić go kijami nie było sposobu. Zaniechali go więc. A kiedy rankiem wyszli na pastwisko, wilka już nie było.

Tak wrył się w ludzką pamięć, że prawie do południa o nim rozprawiali. Wielu twierdziło, że ogona nie miał. Inni tłumaczyli, że wściekłe zwierzę ogon pod siebie kuli, stąd widać go nie było. I że zwierz chory być musiał. Nie wszyscy jednak do tego ostatniego dali się przekonać. Ci to właśnie biadolili między sobą, wiedząc czym taki wilk może się okazać, bo różne pogłoski o tym krążyły od wieków.

Nowe tymczasem przykuło uwagę gawiedzi. Tego samego dnia bowiem obcy w osadzie się pojawił. Nie stary, nie młody, a dziwny. Wielu bardziej sędziwym znajomo wyglądał, choć nie mogli sobie przypomnieć, gdzie już go widzieli.

Ugościli go jak każdego, co ze świata przybywał, nowin o królach i królowych spragnieni. Wprawdzie na wymianę niczego użytecznego nie przywiózł im spoza gór, jak czasem się innym zdarzało. Ale opowieściami aż nadto urzaczył, a to o wojnie między królestwami, co od dziesięciu wiosen już trwała, a to o zamkach, o klejnotach, o cudach przenajróżniejszych. Panny się też radowały, bo mimo że pożegnał już swój czas siły wieku, miał w sobie coś bardzo pociągającego.

Strzeżcie się jego złotych ślepi” – ostrzegałam jako stara wiedźma. Bo w życiu długim wiele widziałam. Zbyt długim i zbyt wiele… Ale mało która mnie słuchała, widząc w bursztynowych oczach obcego gorące ogniki.

Tak więc Czcirad, bo tak się ów nazywał, został we wsi.

Niestety zły czas nie mijał w dolinie. I kiedy o pełni lata pola nie wydały plonu, a ziemia popękała, że pięść można było wsadzić, ludzie coraz niechętniej na obcego spoglądali.

Pewnego razu trzej najodważniejsi czy może raczej najgłupsi, zasadzili się na niego, odkrywając nocą, że jego mara jest pusta. I ruszyli za nim po kryjomu, chcąc poznać dokąd chadzał.



W Górach Północy panowały ciemności. Noc była spokojna, letnia. Nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że to jedna z ostatnich przed nagłym przyjściem grożącej światu zimy.

Miestwin człapał za sąsiadem Semkiem i kompanem Gnieratem ku jeziorze. Tam właśnie widzieli znikającego Czcirada. Odkąd jednak zeszli z wydeptanej ścieżki i wkroczyli na groblę prowadzącą ku bagnom, Miestwin już wiedział, że nie chce iść dalej. Poznał, że podążali na przeklętą wyspę, do opuszczonej osady. Zwolnił nieco, choć tamci zdawali się nie zważać na jego towarzystwo.

– Idziemy na wyspę? – wydukał tylko. – Nocą? Lepiej by za dnia tu wrócić.

– Tam, dokąd zmierzamy, ciągle panuje noc – odparł tylko Gnierat złowieszczo i ściągnął surowo brwi, chcąc nieco Miestka nastraszyć. Potem zaśmiali się z Semkiem beztrosko.

Przez suszę wody jeziora opadły tak znacznie, że do puszczy, która porastała wyspę, dojść można było nie zmoczywszy kolan. Do tej puszczy, o której mówili starzy, że pochłonęła opustoszałą przed wiekami osadę. A która była tak gęsta, że tam nigdy nie dochodziło światło i nawet za dnia panował mrok.

Według najstarszych spośród osadników gdzieś na wyspie, właśnie w tej puszczy, wiedźma z mokradeł grzebała straszne stworzenia, co to nie zasłużyły sobie za życia na spopielenie świętym ogniem. Wszędzie tam, nawet za dnia, snuły się podobno mgły czy inne opary bagienne. I wkoło panowała cisza tak nienaturalna, że każdy, kto znalazł się w tym miejscu, słyszał jak przeraźliwie głośno bije mu serce. Starsi przestrzegali młodych, wszak cisza owa miała straszliwą moc odbierania zmysłów.

Teraz myśli w głowie Miestwina krzyczały, aż prawie było je słychać, bo oto groblą odsłoniętą przez suszę docierali na wyspę. Szedł, jak i tamci, ciekaw przeklętego miejsca, wszak bardziej jeszcze bałby się samotnego powrotu nocnym lasem. Zawsze chciał zobaczyć starą osadę, wszyscy trzej od dziecka wyjątkowo o nią pytali. W milczeniu mijali resztki domów, porośnięte wdzierającą się tu od puszczy dziką roślinnością. Ale jedno nie pasowało im do obrazu nietkniętej od wielu lat wyspy, co zauważyli słusznie w dobrze oświetlonej księżycem łące…

– Ktoś tu chodził. – Gnierat pokazał ślady w połamanych paprociach i pozginanej trawie. – Niechybnie był to Czcirad. Zdybiemy niecnotę.

Brnęli dalej, rozglądając się niepewnie, tym lękliwiej, im bardziej zagłębiali się w las. A ten zmieniał się znacznie. Posępniał, tracił żywotność.

– Już niedaleko – mruknął Gnierat, mrugnąwszy na Semka. – Czuję utopkowy zapach.

Miestwin naiwnie wciągnął powietrze, nie bardzo poznając.

– Zapach śmierci – skończył Gnierat i nagle każdy haust powietrza wydał się Miestwinowi zabójczy.

Mgła tymczasem gęstniała na wyspie, to znów rzedła. Fale przychodziły zewsząd jakby ciekawie, potem odchodziły tajemniczo.

Miestko wrzasnął, gdy coś przemknęło im gdzieś nad głowami. Wielkie skrzydła mignęły przed oczami młodzieńców.

– Sowa zwykła. – Miestko odetchnął z ulgą.

– Taaak, ta jeszcze była zwykła. – Gnierat zachichotał, odchodząc od nich o dobrych parę kroków.

Przerażony Miestwin pospiesznie dogonił pozostałych, coraz bardziej roztrzęsiony. Jego serce nie przestało jeszcze łomotać, gdy nagle zapadła nieoczekiwana cisza.

– Co to?! – spytał z lękiem, choć wolał nie wiedzieć. Wprzód myślał, że to uszy zatkały mu się od wzburzonej krwi w głowie. Wrażenie ciszy najwyraźniej jednak nie pochodziło ze świata żywych.

– To właśnie stara puszcza. – Gnierat sam wzdrygął się, odwracając przez ramię i rozglądając już mniej pewnie. – Jesteśmy na miejscu. Czuję Czcirada, łotra.

Mgła rozstąpiła się z wolna, ukazując ich oczom posępny widok – kurhany otoczone suchymi drzewami oraz zwykłe kopczyki grobowe na sporej polanie porośniętej puszczą wyspy. Pogrążone w odwiecznej nocy zdawały się spać swoim wiekowym snem.

Młodzieńcy wciągnęli powietrze, wyczuwając morowy zapach. Po chwili już szli znów między kopczykami.

Znaki i przedmioty wokół grobów nie przerażały Miestwina, bo powtarzał sobie, że dzięki nim wielu nieboszczyków zostaje w świecie zmarłych. Każdy inaczej, ale jak dotąd wszystkie kurhany zachowane były w nietkniętym stanie. Chłopak już prawie się ucieszył, gdy…

– O. Ten nie wyszedł sam – Gnierat przerwał ciszę, wskazując jeden z grobów.

– „Wyszedł”? – Zbladł i Semko, odruchowo rozglądając się za właścicielem pustego kopca.

– Ktoś odkopał go… Czcirad, któż by inny. – Gnierat wskazał na łopatę porzuconą obok kupy ziemi.

– Czcirad! – Oburzenie na chwilę dodało Miestwinowi odwagi. – To łopata ojca, zginęła nam wczoraj!

– Nie tai się, że był tu albo…

– Albo?

– Albo nie zdążył jej zabrać – skwitował ponuro zaniepokojony Gnierat.

– Na bogów…! To gdzie on? No i… ten stąd?!

Ale uwagę Gnierata skupiły kolejne, niestety, rozkopane groby.

– O, bogowie! – jęknął, widząc to Semko. – To prawdę mówią, że one wyłażą?!

– Czcirad powywlekać musiał. – Gnierat wciąż najlepiej panował nad strachem, ignorując teraz młodszych druhów.

Było gorzej, niż myślał. Jedyne, co mógł zrobić, to wyśmiać w głowie wszystkie bajania starych o złocie w ustach utopków, którego wydobyć nie wolno, bo czyn taki powraca je do życia. Już nawet nie patrzył na kolejne mijane dziury po trumnach z wydrążonych pni dębów. Spoglądał w jedno miejsce.

– A to co?

Podeszli bliżej do sporego kopca. Najwyższego, porośniętego trawą tak bujną, że zagłuszającą starą palisadę wiodącą dokoła, którą przed wiekami postawiono.

Gnierat zbadał uważnie okowy spowijające wielkie wrota, strzegące wejścia do tego wyjątkowego kurhanu.

– Nie dotykaj! – Rąbnął dłoń Miestwina, gdy ten nieświadomie wyciągnął rękę ku kamiennym wrotom.

Zwykłe i zaskoczone „ała” uwięzło temu w gardle. Odżałował to nawet, rozmasowując tylko dłoń.

– Nie wolno dotykać – burknął Gnierat. – TO tylko na to czeka.

Młodsi skinęli posłusznie. Nie zamierzali dotykać już tu czegokolwiek. Nawet oddychać zatęchłym powietrzem nie mieli sił.

– Mech nienaruszony – stwierdził zaś Gierat z widoczną ulgą, badając wszystko dłonią w ciemnościach. – Czcirad nie zdążył tu dotrzeć na szczęście.

Semko i Miestwin też odetchnęli, mimo że mieli blade pojęcie, czym było tajemnicze TO.

– Kurhan jakiego króla – osądzili.

– Dziwne. – Semko zmarszczył brwi. – Nigdym nie widział takiego grobowca.

Gnierat spojrzał na niego, ledwo starając się ochłonąć:

– To nie jest grobowiec, młody, bajania starego Krzesąda nie pamiętasz? To więzienie…


***


W lesie snuła się już mgła. Mimo letniego gorąca, jakiś jesienny zapach dało się wyczuć w powietrzu.

Trzej zamyśleni młodzieńcy wracali z nocnej wyprawy.

– Więc tam szuka – mówił Gnierat o Czciradzie, którego dawno zgubili. – Trzeba by starych wypytać. Może co więcej o tych bagnach przy wyspie powiedzą. Ostrzec należy, bo straszna to Czciradowa robota.

Idąc do osady, musieli przejść starym traktem tuż obok Urwiska. Młodzieńcy już któryś raz obejrzeli się, mając dziwne wrażenie, że coś było gdzieś blisko w lesie.

Zadrżeli z zimna, które zawsze panowało w tym miejscu. Ich kroki na kamienistym gościńcu brzmiały jeszcze bardziej samotnie. Przy strumyku wpadającym do jeziora mgła zgęstniała lekko i tchnęło wilgocią. A pomiędzy koronami drzew przebijał się jasny księżyc.

– Na pełnię idzie, stąd to zimno – stwierdził Semko.

Wtem znów strach obleciał całą trójkę.

Pierwszy ujrzał to Miestko, wskazując rozmyty kształt wilka stojącego z boku na trakcie. Ten bowiem zjawił się zupełnie nagle i bezszelestnie. Ciemny i szary, jak las o tej porze. A przede wszystkim niezdrowo chudy, o sterczącej jak u ścierwa sierści. Krzyk uwiązł im w gardłach. Upiór widział ich. Patrzył prosto na nich. Potem skulił się i powstał jako człowiek. Aż uwierzyć nie mogli w to, co zobaczyli. Lekko zgarbiony, przez chwilę jeszcze pół wilczy. O długich szponach, szpiczastych uszach, krótkim pysku. Z czasem dopiero nabrał prawie już ludzkiej postaci. Wciąż wlepiał w nich zły wzrok. Słabo widzieli szczegóły, ale było w tym czymś coś tak dziwnie znajomego...

– To… on! – W panice poznali Czcirada.

Zaczęli szukać spiesznie w myślach, co mogliby zrobić. Ale stwór nagle cofnął się w las i znikł im z oczu. Po chwili znów byli sami na trakcie. Obejrzeli się szybko dokoła.

– Widziałeś? Czym on jest, na bogów…? – wyszeptał do starszego kompana Semko zmartwiałymi niemal za strachu ustami.

Gnierat nie był pewien. Ale nie mieli zamiaru spotkać tego czegoś ponownie. Puścili się ku domostwom, w nadziei, że zdążą tam dotrzeć.

Coś jednak jakby wpadało im pod nogi… Gałęzie wstępowały na gościniec, zaczepiały, targały koszule, wczepiały się we włosy! Biegnąc raz po raz, wpadali to na drzewa, to na siebie, ledwo nie zbaczając z traktu. Coś wołało ich, wabiło, czyhało na nich w lesie. Na ramionach, na twarzach mieli coraz więcej otarć, ran szarpanych. Piekły one, krwią biegły, coraz to liczniejsze.

Kolejny raz Semko potknął się o czyjś cień wślizgujący mu się pod nogi spomiędzy drzew. Wstawał spiesznie. Ruszyli więc dalej. Ale tym razem nie dogonił ich.

– Semko! – Zatrzymali się jeszcze na moment, widząc, że ten jako jedyny jak wryty stał na trakcie. – Semko! Co ty?!

Na oczach Gnierata i Miestka otępiały kompan jak tkwił nieruchomo, tak znienacka rzucił się gdzieś w krzaki.

– Ej! – Gnierat wrzasnął za nim w panice, w jednej chwili jednak tracąc go z oczu. – A ty dokąd?! Semko!!!

Obaj z Miestwinem zbliżyli się ku sobie w przestrachu, łapczywie biorąc oddech, oczy rozwierając, wypatrując w czerni nocy, do obłędu wyczuleni na najmniejszy szmer.

– Gdzie on? Co on czyni? – szeptali, nie pojmując niczego.

Dopiero po chwili dostrzegli coś daleko ponad lasem, na łące wychodzącej z wąwozu.

– On! Semko! – Poznał Miestwin, wskazując ręką. Chciał biec za nieszczęsnym.

Ale Gnierat stanowczo osadził go na miejscu.

– Zostaw – wysapał suchymi z nerwów ustami. Szeroko otwartymi oczami śledził biegnącego.

– Oszalał! Do wsi zabrać go musimy!

– Nie! – Głos Gnierata i jego powaga zmroziły zrozpaczonego Miestwina. – Już po nim. W górę pędzi, wprost w Urwisko.

– Urwisko… – powtórzył Miestko szeptem.

O miejscu tym mówiono bowiem we wsi, że jest nawiedzone. Niejeden, co to pole miał w pobliżu, a zabawił tu po zmroku, pogrążony w pracy, z trwogą później opowiadał o strasznych widziadłach, jakie zobaczył, a które musiały być błądzącymi duszami niegdyś żyjących tu istot. Strasznych, że trudno wypowiedzieć. I potrafiących opętać.

– A to co? Od Urwiska! – Strwożeni Gnierat i Miestko obejrzeli się ku łące na straszny głos wilczej watahy.

Miestko próżno teraz szukał ostoi w Gnieracie. Po wilczych głosach wnet usłyszeli jęk, idący gdzieś od Urwiska. Ludzki, przerażony! Dostrzegli znów postać biegnącą w górę przeklętego wzgórza.

– Semko – wyszeptali, wypatrując straconego druha.

– Semko! – Miestwin zawołał go jeszcze w rozpaczy, poddając się zaraz potem.

Semko bowiem głuchy już był na ich głosy i wołania. Nie słyszał nawet swojego świszczącego z wyczerpania oddechu, a na oczy ledwo widział, zalany potem.

Uciekał. Ku przeklętemu wzgórzu. Im wyżej się wspinał, tym wolniej mu to szło. Im wolniej uciekał, tym bardziej był przerażony

To, co widział, było coraz bliżej. Oglądając się raz po raz z rosnącą paniką, potykał się. Każde następne powstanie osłabiało jego nadwątlone siły.

A TO nadchodziło. Wylazło już ze zboża, wbijając w niego ślepia. Powstawało, coraz wyższe. Za nim drugie, potem trzecie.

Wiatr ruszył się pośród gór, wreszcie zadął silniej. Zagłuszył jęk strachu Semka. Ten chciał krzyczeć, ale szczęki ściskały mu się boleśnie, pozwalając wydobyć się tylko żałosnemu jęczeniu.

„Nieee, nieee!!!” – błagały jego myśli. Machał rękami, chcąc odpędzić złe mary. Na nic jednak, były już tuż za nim. Czarne, nagie, potargane i niepomne na wiatr. Zdawały się być częścią tej przeklętej nocy i nawiedzonego wzgórza. Chwilami zupełnie wtapiały się w otoczenie.

Gdy mary dopadły Semka, urosły dziwnie, wyprostowały się. I coraz upiorniej szczerzyły kły.

– Nie… – Spocony pełzł już, wciąż chcąc uciec. – Precz…

Wtem mary rzuciły się na niego, szybciej niż jakakolwiek żywa istota.

– Cóż on czyni? – jęczał przez łzy Miestko, nie pojmując z oddali tego, co działo się wyżej.

Znaki święte w niebo poczynili z Gnieratem, ale każdy bał się pójść Semkowi na ratunek. Gnierat trącił wreszcie Miestka:

– Uciekajmy, nim i nas opęta!

Tak obaj cali, podrapani tylko i poszarpani przez nie wiadomo co, uciekli do wsi. Nikt tam ze śpiących smacznie ludzi nie miał pojęcia, co działo się w głębi tej strasznej nocy.




Oczym otwarła z przestrachu, zapewne matowe i przekrwione mocno, nie wierząc, że wróciło po tylu oto latach.

Zwlekłam się z siennika, węsząc w zatęchłym powietrzu wypełniającym chatę. Czułam znajomy zapach. Coś lgnęło do mnie z tamtego cmentarza, nie bez powodu.

Księżyc szedł do pełni. Rozświetlił nocne niebo, gdym przemierzała las. Kierowałam kroki ku tej części jeziora, co była bagnista. Tego lata susza bowiem poczyniła uszczerbek i tutaj. Jezioro cofnęło się w głąb doliny, a wysychające wody odsłoniły starą groblę, wiodącą ku porośniętej już borem osadzie. To tam zmierzałam.

W świetle księżyca śledziły mnie bagienne ogniki. A może czyjeś ślepia?

Weszłam na moczary i dalej wreszcie na wyspę. Aż nagle zapadła cisza. Cisza tak głucha, żem przystanęła na moment, rozglądając się wkoło.

Zła moc wyspy dawała się wyczuć, ledwom tylko postawiła tutaj stopę. Pnie dawnych drzew, które wyłoniły się z wody na skutek suszy, śmierdziały zgnilizną i zdawały mi się przyglądać, obudzone po długim śnie i zaskoczone światem, który widziały.

Ruszyłam, nie patrząc wokół. Za dużo wspomnień niosły mi te miejsca. Nie chciałam pamiętać większości. Dlatego z odrętwienia wyrwał mnie dopiero widok celu mej nocnej wizyty – cmentarzysko utopków.

Zastygłam, nozdrza rozwierając czujniej. Wilka wyczułam już blisko, wzrok wytężyłam. Wreszcie czarny, niczym upiór, wylazł zza grobów, złowrogo mi drogę zagradzając.

Był chudy, złotooki, mocno liniejący, z sierścią posklejaną od piany toczonej w nadmiarze. Zjeżył się na karku, obnażając kły. Wiedziałam już, z kim mam do czynienia.

Czcirad – z pogardą wymówiłam jego imię. – Znowuś wrócił. Ostatni raz nawiedzasz góry, wierz mi. Ani rana nie doczekasz.

Warknął, szczerząc zęby w szkaradnym półludzkim uśmiechu, bo pysk twarzą mu się jakby mienił. Nie było już dlań ratunku. Ale i dla mnie nie pozostawało wątpliwym, że przed śmiercią od wścieklizny i obłędu mnie jeszcze do grobu pośle niebawem. I tak stałoby się zapewne, gdybyśmy sami byli na starym cmentarzysku. Aleśmy nie byli. Jeden jeszcze wilk wypełzł spomiędzy mgieł. A minąwszy mnie, ku wściekłemu ruszył.

Oba chwilę stąpały względem siebie, warcząc coraz głośniej, szczując się nawzajem. Wrzenie takie rosło między nimi, prawie ujście znalazło we wzajemnym ataku. Ale Czcirad cofnął się, wyglądając już niczym żywy trup. Wreszcie uszedł w las.

Nowy wilk stał jeszcze chwilę, ścierwu temu odchodzącemu ciekawie się przyglądając. Wzrok na mnie przerzucił, panią swoją mając w postaci mej, może i tysiącletniej, wiekiem już skarłowaciałej i straszącej. Łeb uniósł przyjaźnie, dumny, że wściekłego przegonił.

No wreszcie – mruknęłam do niego. – Patrzcie go, jaki zadowolony. Ledwom z życiem uszła! Gdzieś się podziewał tak długo? Jak chłop każdy, szwenda się zawsze, kiedy kobieta w potrzebie.

Wilk oczyska zmrużył wesół, nic sobie nie czyniąc z moich wyrzutów.

No, już, już. – Nigdym nie umiała długo czuć do niego gniewu. – Nie tyś strapieniem moim. – I zasępiłam się bardziej niż kiedykolwiek.

Nie pierwszyzna mi to była, że Czcirad zwlekł się tu ze świata, że węszył, szukał. Nie jeden to raz utopki, którym złoto wykradł, po lasach ścigać musiałam. Istoty to posłuszne mi zresztą były, nieszczęśliwe tylko. W świętych wodach jeziora uwięzione, susza na brzeg nieraz wyrzucała. W odmęty drugi raz wejść już nie chciały, o pełni księżycowej zwłaszcza. Przetom każdego w grobie pogrzebać musiała. Ja, wszak tylko mnie słuchały, niczym matki. I na wyspie martwej, bo ani ziemia święta, ni też ogień bogom poświęcony, nie dla nich były, nie dla przeklętych. Złoto w ustach zasnąć biednym pozwalało, tłumiąc tęsknotę za światem żywych.

I, jakem myślała, nie dziwne mi to wszystko było, poza jednym – że drzemiąca we mne zła moc cieszyła się tym razem na to. Ktoś we mnie, druga ona, czekała z utopkami, czegoś bliska. Szarpanie w środku czułam, głos z dawna nie słyszany w głowie. Jakby obca istota wręcz chciała wyskoczyć ze mnie, stanąć obok.

Strachu nabrałam. Na Wilka spojrzałam dla otuchy, upewniając się spiesznie, że mnie tu widzi wciąż tą samą, nie JĄ, nie tę drugą, marę.

Tymczasem one przyszły. Z lasów wracały do mnie. Utopki. Cienie jakby, złotookie, węszące ciekawie. Ich bracia wciąż tkwiący w świętych wodach jeziora wołali je, śpiewali ku nim.

Lecz utopki z wyspy posłuszne były mojej woli, aż żem odetchnęła. Podchodziły wszystkie ożywione, złote grudki ode mnie dostając kolejno. Do trumien utopkowych każde powracało, kładło się i złoto w usta biorąc, zasypiało.

Kiedy ostatni z utpoków przez Czcirada wykopanych i ożywionych zamknął złote oczy, otarłam pot z czoła. Czułam ulgę, że moc zła, siłę mi dająca, nie uciekła ze mnie jeszcze. Że ucichła. A czułam, że bliska tego była owej nocy, jak nigdy dotąd.

Co tak stoi, ślepia wybałusza? – przywołałam Wilka, sama w głąb cmentarzyska ruszając. – Robotę tu mamy, nie widzi? Pnie trumienne pozamykać, ziemią martwą zasypać. Dobrze, że Czcirad łopatę zostawił, przeklęty.

Wilk ciekawie łypnął na wspomnianą rzecz, potem na mnie.

No, chyba nie liczy, że ja kopała będę – mruknęłam.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wiedźma z Bronaczowa, prolog:)

Baśń o Wilczej Dolinie