Role dziecięce w "Wiedźmie z Bronaczowa":)

 W XIV wiek przeniosły się moje córki, wówczas niewiele starsze niż na zdjęciu💕💕



    Fragment "Wiedźmy z Bronaczowa":

 

    Mężczyzna w szarej opończy zatrzymał się przy krzakach opodal grobli. Kaptur zasłaniał twarz, a ciemne oczy śledziły dzieci pilnujące zwierząt na wygonie. Niepostrzeżenie przyglądał się całej piątce pasącej gęsi i kaczki plebana, słuchając beztroskiej rozmowy. Uśmiechał się czasami do siebie, niezauważony.

– Wiszla, toż wytropić masz dziś wstrętne wiedźmy, nie miałczeć, jako kot – wycedziła Jagódka przez zęby, starając się zdyscyplinować kota uwiązanego na szyi i nie pojmującego zabawy. – Czarnuszek! W ogóle się nie nadajesz na wyżła! Głupi pchlarzu.

Kot Kalinki też się nie nadawał i obie dziewczynki westchnęły ciężko, zaraz potem odzyskując humor i chichocząc bardziej beztrosko.

Na dźwięk dziecięcego szczebiotu mężczyzna znów uśmiechnął się spod kaptura.

Pogodzone z brakiem talentu do bycia wyżłami u kociąt dziewczynki, przerzuciły uwagę na towarzyszących im trzech chłopców. Ci kończyli właśnie przymierzanie się do własnoręcznie wykonanych łuków. Jagódkę i Kalinkę czekanie na kompanów już trochę nużyło, dlatego kiedy po długich zmaganiach udało się dopasować wysokość broni do wzrostu właścicieli, odetchnęły.

No, macie to już, czy nie? – zamarudziła Kalinka. – Bo mi się Madziar okrutnie nudzi!

I drapie – dopowiedziała krytycznie Jaga, z niesmakiem mierząc oba umęczone kocięta.

Mamy, mamy – odburknął Kuba, podziwiając swój łuk. I zaraz oznajmił, jakby ktoś nie widział, a raczej żeby sobie lepiej wyobraził – mój jest najdroższy, dobra? I wy powiecie „znać pana po takim cacku!” Co?

Dobra – dziewczynki wywróciły oczami. – Znać pana po takim cacku!

Kuba, najstarszy spomiędzy chłopców, cieszył się. Wyobrażał sobie swój patykowy łuk, jak ten widziany u pana Jana, długi, zakładany przez pierś, z drewna cisowego, żółtoczerwonego, zbitego, z jedwabną cięciwą, do niego zaś zdobny kołczan i strzały z pierzyskiem orlim. Poprawił łuk i krytycznie spojrzał na młodszego brata.

A ja jaki mam? – Wojtuś biednie szukał pomocy wzrokiem.

Ty masz z jesionu – zawyrokował Kuba. – I cięciwę konopną. A pierzyska gęsie. – Przypomniał sobie jeszcze mądrze.

Czy wreszcie idziem na te łowy? – jęczała Jaga, znudzona tematem łuków.

Tak – ożywił się Kuba, nie bacząc na dąsy dziewczynek – grajcie w rogi!

Cała piątka poderwała się, najbardziej zaś trzeci, najmłodszy z chłopców, Marcelowy Józek, czekający cierpliwie dotąd na swą rolę. Odkąd bowiem dzieci z Wyszczycka odmówiły powrotu z ojcem do domu, ten zdawał się zapomnieć o nich. Utknęły na plebanii, mijane pełnymi niezrozumienia wzrokami innych mieszkańców. Nikt nie miał sumienia namawiać ich do powrotu albo co gorsza wyganiać kogokolwiek, a próby rozmów kończyły się podejrzanym milczeniem malców. Dorośli rozkładali ręce, czekając co nastąpi. O ile jednak Józek zdawał się lgnąć do dzieci Janki i sierot Kuby i Wojtka, o tyle starsze z rodzeństwa Aneczka i Kostek zostawali na uboczu, przepadając nie wiadomo gdzie. Nikt nie miał czasu baczyć na nie ciągle, zlecając drobne zajęcia, jak pilnowanie zwierząt na wypasie, czy doglądanie obejścia. Wierzono, że tym się właśnie dzieci trudnią. Tymczasem jedynie Józek rzeczywiście to czynił. No, prawie to...

Smakowite gąski! – zatrzepotał rękami i ruszył ku ptactwu.

Oczywiście nie takiego Goliata miał udawać.

Nieeee! Józek! – reszta jęła wydzierać się na małego. – Jesteś Goliatem, nie jakimś błaznem!

Smakowite gąski! – Mały upierał się przy swoim pomyśle na bycie orłem.

Jednak dopadli go zgodnie całą czwórką i każdy poszarpał ze złości.

Masz nie gadać – wysyczeli przez zaciśnięte wściekle zęby – orły nie gadają!

Eno... Ejze – próbował protestować, sepleniąc. – Ale ja chcę polować na gąski!

Nie popisuj się, głupku – rugali go, chętnie pukając w czuprynę.

Jeszcze raz – zarządził Kuba – grajcie w rogi!

Tym razem Goliat grzecznie, choć pochmurno, pokuśtykał po orlemu u boku łowczych, zapominając o swojej upatrzonej kwestii dotyczącej gąsek.

Radzi z ujarzmienia młodego przystanęli jeszcze.

Co znowu?! – Jagódka nie była zadowolona z kolejnego wstrzymania łowów.

Wprzódy jeszcześmy winni wyłapać nikczemnych zdrajców – podjął Kuba.

Nie! – zapiszczał najmłodszy z chłopców, poznając już do czego zmierzał kompan. – Ja się tak nie bawię!

Bawisz się! Hasło gadaj, zdradziecki Mniemcze! – Atakował Kuba.

Nie powiem! One pierwej! – Józek zażądał sprawdzenia dziewczynek.

Soczewica, koło miele młyn – wydeklamowała hasło Kalinka.

Soczewica, koło miele młyn – wolniej, ale dała radę i Jaga. Potem Wojtuś.

Cała czwórka obstąpiła teraz Józka. Wiedzieli, że chłopczyk przez seplenienie nie wypowie hasła. Już ochocili się na pogonienie go.

Ale ja jestem ozeł! – opamiętał się sprytnie. – A olły nie gadają!

A jakoś gadasz! – Skrzywiła się Jagódka.

Nie wiedział, czy przywali jej, czy się rozbeczy, ale szczęśliwie dali mu spokój.

Goliat jest z nami – oświadczył Kuba. – A zdrajcy mniemieccy niechaj się strzegą! Pojmiem ich i będziem włóczyć do nocy! A potem powiesim i dyndali będą, aż im ścięgna nie zeschną i nie rozrzucą nędznych kości!

...

Rany Boskie, co tu się dzieje? – Głos zza pleców samotnego mężczyzny na uboczu wyrwał go z cichej obserwacji.

Obcy zdjął kaptur, czerwnieniejąc nieznacznie na widok dziewczyny.

Bartek, co ty, gęsi pasasz? – Jemiołka zmierzyła chłopaka z ukosa.

Zakłopotał się. Podrapał po głowie, mrużąc wesołe oczyska.

Te śpiki podglądam – przyznał rozbrajająco. A na tyle cicho, by oboje wciąż zostawali dla dzieci niezauważonymi. – Dobrzy są. Nie wiedziałem, że i tu się bawią w soczewicę.

Spoważniała, skinąwszy. Zabawa naśladowała czasy prawdziwego buntu. Ani Bartek, ani Jemiołka nie mogli go pamiętać, oboje jednak znali z opowiadań rodziców. Gadano, że zwolenników zbuntowanego wójta Alberta poznawano wówczas po słabej polszczyźnie, wszak wielu było pochodzenia niemieckiego.

A mój ojciec oprawiał wtedy tamtych sprzeniewierców – rzucił syn kata.

A mój z jednej misy jadł z księciem Władysławem.

Łypnęli na siebie, bo jakoś oboje poczuli, że zabrzmieli dziecinnie.

Smętnaś – zauważył już w innym temacie Bartek.

Noo – przytaknęła. – Nie wiem, co zrobię w sprawie Staszka. – Straciła nastrój do zwierzeń. Zwłaszcza widząc odchodzącą z pola widzenia piątkę dziecek. – To co – jakaś nowa myśl rozchmurzyła oblicze dziewczyny – obserwujemy ich?

Przerzucił wzrok na ucieszną dzieciarnię.

Zgodził się, z równie cwaną miną.

...

Niestety udawane wyżły w ogóle nie chciały tropić, ani nawet iść przodem.

Przerwa w zabawie – zarządziła Kalinka, nie bez złości.

Pomysł z patykiem usztywniającym smycz niby wyżłów przyszedł w mig. Oba kociaki zostały uwiązane do kijów, które sprawiały, że nie miały już wyjścia – musiały iść przed swoimi paniami, jak przystało na prawdziwe psy tropiące. Rade z tego dzieci zebrały powtórnie manatki i ruszyły przez wygon: najpierw “wyżły”, potem ich właścicielki, dalej dwaj łucznicy, u ich boku zaś “orzeł przedni”. Koty walczyły z obrożami, Goliat coś marudził o wdepnięciu w “kacą kupę”, Wojtkowi ciągle spadały naparstniki, dopiero kiedy Kuba przystanął nagle z uważną miną i rzekł: “Mają coś”, zabawa zaczęła się dziać...

Poschłe trawy, zwiędłe kwiaty – najstarszy z chłopców kucnął na ścieżce z wczuciem oglądając ślady. – Odór... trupi. – Wstał z imponującym przerażeniem i wyszeptał, aż oczy druhów zrobiły się większe: – To Cicha.

Każde szybko prześledziło w głowie wszelkie opowieści, zaś Kalinka w lot schwyciła pomysł.

Trop wiedzie na Bukowie! – osądziła w roli wprawnego psiarczyka. – To stamtąd niosła mór!

Lecz dokąd poszła? – Kuba rozglądał się bacznie.

O tam! – Wskazał Józek, trochę po omacku wchodząc w zabawę.

Zdybała pastuszka! – Przestrach Kuby udzielał się zaangażowanej reszcie. – Szybko, bierzmy tam, kto żyw! Cicha nie może go dotknąć!

Gęsi może nie były bardzo zdziwione, kiedy banda dzieci dopadła do nich z drugiego końca pastwiska z dziwnymi krzykami – ale na pewno były zdegustowane. Ni w ząb nie rozumiejąc z “uciekajcie, to Cicha!” ani z “nie może was dotknąć!” – odczłapały w głąb łąki. Dzieci zaś odetchnęły z ulgą.

Udało się. – Kuba nie przestawał przewodzić. – Są bezpieczne.

Ale gdzie poszła Cicha? – Wojtek rozglądał się, czekając na poparcie brata.

Kuba powiódł wzrokiem pod las. Podejrzliwie zmarszczył brwi.

Znajdziem ją po śladzie, który ostawiła – uśmiechnął się szczwanie.

Już dobrze wiedzieli, jaki to ślad zostawia nosicielka morowego powietrza.

Tu! – Jagoda od razu wiedziała, kiedy “wyżeł” podjął trop. – Pożółkłe trawy! Widać kędy stąpała! Ku lasowi!

Cuchnie ścierwem – zgodził się Kuba – daleko nie uszła.

I rzucili się ku bronaczowskiemu lasowi.

...

Kiedy Jemiołce i Bartkowi udało się dotrzeć do dzieci na tyle blisko, by widzieć i słyszeć ich zabawę, zaś na tyle bezpiecznie, by pozostać w ukryciu, chłopcy okładali kijami krzaki ostrężnic.

Oboje młodzi, powstrzymując śmiech, zmarszczyli brwi, starając się pojąć, o co tym razem chodziło w zabawie.

A mas, babko! A mas! – Łojenie drągalem po krzaczorach było idealnym zadaniem dla Józka. Może orły przednie nie zwykłe tak czynić, ale najwyraźniej żadnemu z dzieci tym razem to nie przeszkadzało.

Bartek posłał Jemiołce nierozumiejące spojrzenie w temacie: “Jaka znowu babka?”

Jagodowa babka – domyśliła się jednak towarzyszka z zadziwiającą prostotą.

Jest tam! – udarł się tymczasem Wojtek. – Widzę liścistą czuprynę!

Razy wobec krzaka padały tym gęściej, a potem Kuba coś zarządził i każde z dzieci sięgło po mieszek. Przy wtórze “a mas, babko” jęli ciskać w krzak garściami czegoś podobnego do piasku.

Jemiołka chichotała cicho, ku niezrozumieniu Bartka.

Obsypują ją solą – wyjaśniła.

Solą?! – Nie pojmował marnowania.

Znaczy niby solą. To pewnie piasek. – Jemiołka ocknęła się, poważniejąc. – Co? – zmierzyła go krytycznie z ukosa. – Nigdyście w tym Krakowie nie gonili jagodowej babki?!

Nie – przeprosił niemal, w pokorze.

Zaraz jednak zmienił temat zainteresowania, ostrzegawczo pokazując wzrokiem.

Twój pies – dorzucił. Bo w istocie wielki półwilk wyłonił się właśnie zza drzew, machając ogonem na widok swej pani i jej towarzysza.

Skrzywiła się niechętnie, oglądając na psa.

Puszek – rugała szeptem – teraz żeś przylazł? A jakem cię wołała rano, toś nie słyszał!

Ciii... – upomniał Bartek, wobec nagłej ciszy od strony krzaka ostrężnic.

Dzieci przerwały okładanie i obsypywanie jagodowej babki, nasłuchując. “Co to za chichoty?”, doszło uszu Bartka i Jemiołki. “Duchy leśne! Ich to świsty i pogwizdy! Wiedźma nasłała je do pomocy Cichej!”

Jemiołka nie wiedziała, czy przywołać ku sobie i swej kryjówce Puszka, czy przepędzić go, by nie wyjawił ich ukrycia. Zaraz potem było już za późno.

To wilk! – zapiszczał radośnie Józek. Widać poznał Puszka, bo w głosie dziecka nie trącało strachem, a radością nowego zwrotu w zabawie. – Wilk wiedźmy!

To pies potwornicy – osądził jednak z śmiertelnej powadze dowodzący bandą Kuba. – Chce rozszarpać dzieci! Ona nienawidzi dzieci!

Bartek stłumił parsknięcie śmiechem. Jego oczy ciskały w twarz Jemiołki zaczepne “Potwornicy?”, co zresztą doczekało się puknięcia chłopaka w głowę.

Sybko! – grączkował się Józek. – Glajcie w logi! Spuśćcie psy!

Puszek ruszył ku dzieciom, również machając ogonem i wesoło kuląc uszy. Włóczęgę znali we wsi wszyscy. Dziewczynki pospiesznie wzięły kotki na ręce. Zabawa odeszła w niepamięć, zastąpiona głaskaniem wielkiego półwilka. Zaś korzystając z okazji Jemiołka i Bartek wyszli z ukrycia, jak gdyby nigdy nic podchodząc do dziecek.

A te gdzie tu przylazły? – ofuknęła je, acz niezbyt srogo dziewczyna. – Nie bawcie się pod lasem, bo i was co porwie.

Myśmy tropili Cichą!

I jagodową babkę!

No – mruknęła Jemiołka – ja tam widziałam, żeście patolami gnębili ostrężnice i piaskiem obrzucili, jako bezrozumne jakieś.

Biedactwa z całą otoczką swych łuków i psów gończych, do tego dość nieporadnych min, zdały się dziewczynie nawet słodkie. Uśmiechnęła się do nich i wyznała już czulej:

Też żem się tak dawno temu na strachy wyprawiała, jako i wy dziś. Aż mi tęskno.




Mężczyzna zbliżył się ku wygonowi. Teraz mógł znaleźć się bliżej dziewczynki i chłopca. Nie spuszczał z nich wzroku, czekając właściwego momentu.

Aneczka i Kostek nie bawili się z resztą. Ponuro siedzieli na pastwisku, ni to patrząc na drób, ni to w rzekę. Wtem znajomy gwizd przykuł ich uwagę. Oboje podnieśli wzrok, szukając po zaroślach za wodą.

Oczy dzieci zrobiły się weselsze, poznając obcego zza drzew.

Niewiele myśląc pobiegły ku brodowi, niedługo później znikając z nim w lesie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Baśń o Wilczej Dolinie - Rozdział pierwszy

Baśń o Wilczej Dolinie

Wiedźma z Bronaczowa - fragment rozdziału czwartego