Wiedźma z Bronaczowa, prolog:)


 



Prolog



Roku Pańskiego 1356.



Radziszów i ciągnącą się ku Woli puszczę opanowała noc. Koń zwolnił, wyczuwając strach jeźdźca, raz po raz nerwowo strzygąc uszami. Im głębiej w las, tym głusza brzmiała bardziej ostrzegawczo, a czerń natarczywiej alarmowała oczy plebana. Lęk narastał, a jego źródło zaczęło przerażać mężczyznę.

– Ojcze nasz, któryś jest na niebiesiech – ksiądz poprosił o pomoc jedyną Istotę, na którą mógł liczyć – święć się imię twe, przyjdź twe królestwo, bądź twa wola jako na niebie tako i na ziemi. Chleb nasz wszedni daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego.

Zapadła cisza. Wreszcie koń parsknął, chcąc po odbijanym od zarośli głosie móc lepiej ocenić gęstość osaczającej zwierzę kniei. Rozproszył wyostrzone do granic możliwości zmysły księdza.

– Ciii… – jeździec odruchowo upomniał wierzchowca, żałując, że w pościg za porywaczem nie zdążył drapnąć z obejścia choćby łuczywa.

Wciąż bał się, że nie znajdzie zagubionych dzieci i nie obejdzie się bez powrotu do wsi po pomoc. Wyrzucił sobie pochopność wyprawy. Na koniu nie jeździł wiele lat, szczególnie na oklep, a bez światła i pomocy sam stawał się raczej łatwym kąskiem dla wilków gromadzących się już na zimę w stada, o wiedźmie czy wilkołakach nie wspominając.

– Aneczka! – zawołał choć niegłośno. – Kostuś! Józek!

Koń zarżał niecierpliwie. A była to jedyna odpowiedź pośród nocy.

Ksiądz odetchnął w zwątpieniu, pewny decyzji o powrocie. Skierował głowę zwierzęcia w stronę wsi, lecz zastygł. W ciemnościach niedaleko przed nim zamajaczyło coś na kształt oczu. Koń zaś kwiknął w lęku, stawiając się przed pójściem w tamtym kierunku.

– Ciii… – Pleban uspokoił zwierzę, odruchowo głaszcząc je po szyi, w skupieniu zaś ważąc tłoczące się spostrzeżenia. – To sarna – zapewniał, poznając, że drapieżcę koń wyczułby już dawno i zareagował o wiele większym strachem.

Obejrzał się na księżyc, który to wpływał na niebo ponad jesiennymi kikutami gałęzi i przed chwilą to zapewne on odbił się w tamtych ślepiach. Zresztą sam straszył okrągłym kształtem siwiejącej tarczy.

Pełnia.

– Ojcze Wszechmogący – wyszeptał ksiądz – strzeż przed sługami nocy. Spraw bym znalazł dzieci całe i…

Nie dokończył, bo ślepia zapłonęły tym razem tuż pod kopytami konia. Ksiądz ujrzał tylko pełznącą nad poszyciem bestię – ni to człeka, ni to wilka, ni to olbrzymiego gada ze szkaradnie wykrzywionym pyskiem. Zapamiętał jazgot konia, migające przed oczami gałęzie podświetlone księżycową pełnią i ból upadku. Potem długą ciszę.

Zbudził go chłód poszycia lasu i ucisk w piersiach. Gwałtownie nabrał powietrza, mając wrażenie, że sklejone siłą upadku płuca przez jakiś czas nie pracowały wcale. Zabolało, a przerażone oczy schwyciły znów tą samą księżycową jasność – tym razem jednak jaskrawszą i bardziej złowrogą.

Konia nie znalazł wzrokiem, ani nie usłyszał, kiedy postarał się wygramolić z mokrej ziemi. Na szczęście nie spostrzegł też owych ślepi.

Ruszył tak śpiesznie, jak tylko pozwalało poobijane ciało, a jedynie po księżycu poznawał, którędy do wsi. Wciąż przed oczami miał mroczny zarys tego czegoś, co spłoszyło konia. Mimo ciemności był pewien, że pysk bestii ociekał świeżą krwią. Otrząsnął się na taką myśl. Jednocześnie nie potrafił porównać stwora do żadnej ze znanych sobie istot – na pewno nie do stworzeń boskich. Musiało należeć do Piekieł.

Pleban motał się w gęstwinie, aż uświadomił sobie, że powinien pobiec, by nie tracić czasu, by ostrzec wieś! I nagle runął.

Lecz to nie o roślinność potknął się w ciemnościach.

Szybko zerwał się z ziemi, czując, że brodzi nie w błocie, a w czymś ciepłym, w posoce! Jął macać wśród liści, pewny, że to jego zagryziony koń. Ale natrafił na odzienie, a w mroku rozpoznał ludzkie ciało. Namacał twarz, gładką i drobną. Wpadł w popłoch.

Hejże, które to? – jęknął, chcąc ocucić dziecko. Po kapotce poznał, że nie Aneczka. – Józek?

Drżenie głosu plebana las przyjął smutną ciszą. Tyrpanie i nawoływanie, czy jakiekolwiek próby przywrócenia chłopca do życia tłumiła leśna knieja, zdając się bezgłośnie pochłaniać kolejne istnienie.

Bezsilność wzięła górę. Pleban opadł na kolanach, pochylając się nad ciałkiem dziecka i spuszczając głowę. Miał wypowiedzieć należne „Wieczne odpoczywanie”, ale żal zatkał mu usta.

W buncie spojrzał księżycowej pełni w trupią twarz.

Ty, dawny bożku – zmarszczył gniewnie nos – co motasz ludziom w głowach i Boga z serc wypierasz, a ziemi nie ogrzewasz, jedynie zarażasz szaleństwem, nie myśl, że i ja będę patrzył w ciebie jako ten pies w kiełbasę... albo co gorsza bał się twoich sługów.




Jam jest Syn Boży i Bóg twój, którym cię oswobodził z szatańskich okowów. Idź i czyń, com ci nakazał. Idź i zgładź wiedźmę…

Stwór warknął, kiedy mamrotane w myślach przykazanie dobiegło do ostatniego słowa. Wiedźma. Rozszarpie ją na ociekające krwią kawałki. Zmieni w mięso dymiące na jesiennym chłodzie pośród błota.

Na samą myśl uśmiechnął się, obnażając zęby. I ruszył, pełznąc przez groble na rzece wprost do Radziszowa – do gniazda, które uwiła sobie czarownica.

Zawarczał wyzywająco w stronę ujadających wiejskich psów. Zatriumfuje, rozrywając je, już teraz napawał się ich strachem, strachem przed bestią.

Minął wygon, brnąc w zawilgłej, zimnej łące i docierając pod samą plebanię. Wciągnął zapach obejścia, dobrze poznając to, w które zwoził nieraz świece, w czasach, kiedy był jeszcze człowiekiem. Skrzywił się w kpinie – człowiekiem? Raczej parobkiem. Tej księżycowej pełni, kiedy jego moc jest najsilniejsza odetnie ostatnie pęto zniewolenia nie tylko swego, ale i całej wsi.

Ruszył. Łapa za łapą mieliły błoto dróżki wiodącej przez Radziszów. Ślepia, lepiej widzące w blasku pełni, wypatrzyły uchylone drzwiczki gnojne. Nimi obcy wpełzł do wewnątrz.

Krowy zlękły się, nastawiając bacznie uszu. Warknął ku nim, wywołując małe wzdrygnięcie. Widać i bydło wiedźma musiała zabobonić, bo po krótkim zaskoczeniu wróciły łbami do siana. Ślepe na bestię.

Stwór sprężył się i skoczył ku drzwiom izby. Zawarte na skobel od środka nie puściły. Rzucił się ku drugim na podwórze, a te niedomknięte, stanęły otworem wprost na psią budę.

Blask księżycowej pełni spłynął na istotę, nocnym światłem dodając mocy wilkołakowi.

Stwór zawył. A potem runął na ujadające psy. Suka uwiązana u budy cofnęła się, zaczęła skomleć. Jej miot szczekał zawzięcie obok, wnet mocą bestii rzucony w głąb podwórza. Dawny człek wyszczerzył zęby, gotując się na matkę.

– Spytko!

Znajomy, grzmiący dźwięk słów sparaliżował stwora.

– Spytko, co ty czynisz?!

Dudniący głos doszedł go od izby, a snop światła z trzymanej przez niewiastę pochodni oślepił nienawykłe do jasności oczy bestii.

Stwór poznał jasną postać.

Wiedźma. Wyszczerzył zębiska i zapłonął nienawiścią.

Przychodzę po ciebie, suko – wysyczał ludzkim głosem, którego prawie nie pamiętał. – Zabiję cię i rzucę twoim kundlom na pożarcie!

Milcz. – Chłód kobiecych słów owionął całe skąpane w księżycowym blasku podwórze. Zmroził Spytka. – Tyś mym kundlem. Zatem leż u mych stóp.

Zapadła zimna cisza. Jakby na świecie liczył się tylko jej głos, a bez tego dźwięcznego brzmienia wszystko traciło sens. Spytko zastygł wybity z krwiożerczego amoku, a chwila słabości starczyła, by wzmocnić władzę jego pani. Jęknął.

Leż – nakazała ponownie, wciąż władczo i złowrogo. A jej głos, jak zawsze, tak wbijał mu się w głowę, tak wdrążał w trzewia, tak mamił.

Stwór zaskamlał, czując, że nie oprze się jej rozkazowi. Znów ona była jedyną jego panią. Piękną i tak silną... Zapach bierwion ścielących podwórze usypiał bestię w Spytku, a jego twarz pokornie zbliżyła się pod stopy pani.

Sługo, zdradziłeś – przemówiła głębokim głosem, dobytym z powabnego ciała – i zasłużyłeś na karę.

Spytko poczuł twardy chodak na swej potylicy i ból twarzy wciskanej z całą mocą w bele ścielące podwórze. Zniewolony, słyszał jeszcze tylko głos innej bestii, najwyraźniej przywołanej przez panią, by go zgładzić. Rozjuszony półwilczy jazgot dobiegł gdzieś nie wiadomo skąd, po czym wiedźmi służalec dopadł zdrajcy, potężną szczęką łapiąc wprost za kark.



Kiedy olbrzymi półwilk wstrząsnął Spytkiem, jednym ruchem przetrącając kark mężczyzny, nagie, ubłocone ciało opadło na bierwiona. Zwierzę uszło tak szybko, jak się zjawiło, spłoszone okrzykami nadbiegającej pary ludzi.

Syn krakowskiego kata i córka tutejszego karczmarza z impetem wpadli na podwórze plebanii, z trudem wyhamowując przed leżącym u stóp Janki ciałem. Zaniemówiwszy, przerzucili na kobietę pytające spojrzenia.

Zaatakował – szept Janki jakimś cudem przebił się przez jazgotliwe szczekanie psów w obejściu.

To wilkołak?! – Córka karczmarza w przerażeniu patrzyła na martwego. – Toż to wasz mąż, Spytko! – tłumaczyła bezsensownie Jance. – Z grobu wylazł, jako mawiają!

Lecz kaci syn, zbadawszy, że chłop nie dycha, spostrzegł wymiociny, jakie ten w ostatnich konwulsjach wyrzucił ze swych trzewi. Unurzał dłoń w mazi i powąchał ciekawie, obrzydzając patrzące.

Poświećcie – nakazał Jance.

A kiedy oniemiała kobieta zbliżyła pochodnię do jatki, młodzieniec znów nabrał zawartość trzewi na palce.

Córka karczmarza skrzywiła się w przerażeniu.

Zjadł kogo? – jęknęła.

Ale młody kat zaprzeczył gestem, zadumany.

Znam ten zapach – przemówił, uważnie marszcząc brwi i zwracając dłoń z mazią ku Jance. – Może wy mi rzekniecie co to, „wiedźmo”?

 

 

SPRZEDAŻ:


Tania Książka 

 Bonito

 Aros

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Baśń o Wilczej Dolinie - Rozdział pierwszy

Baśń o Wilczej Dolinie

Wiedźma z Bronaczowa - fragment rozdziału czwartego