Agata Kasiak, Wiedźma z Bronaczowa, początek rozdziału pierwszego:)

 

Rozdział pierwszy

o tym jak to proboszcz w Radziszowie

Matkę Bożą i Anieli Świętych ujrzał pod kościołem




Jesienny mrok nad Bukowiem przechodził w pachnącą zimą noc. Wśród całkowitej czerni boru i pól za chatami jaśniały jedynie odbijające niebo kałuże wypełniające koleiny na błotnistym trakcie. Wiodły przez grzbiet góry, z jednej wsi wprost do drugiej, schowanej w dolinie.

Młoda kobieta słyszała już poszczekiwanie psów idące od Radziszowa, ale nie tam się kierowała. Oczy wypatrywały ku puszczy rozciągającej się po lewej stronie i porastającej jak mawiali pasma gór aż po obce kraje na południu, skąd nieraz przybywali kupcy. Nie ich kres zajmował teraz wszelkie myśli niewiasty, a raczej najbliższe obrzeża – które pochłonęły jej rodzinną wieś zwaną Bronaczowem. To tam prowadziła dwie kilkuletnie córki, niosąc trzecie dziecko, nowonarodzonego synka. Wszystkie ufne i niewinne, zdane tylko na nią.

– Matuś – piskliwy i drżący głos Kalinki przerwał nocną ciszę – nie będziesz zła? – Dziecko ważyło nieśmiałe pytanie. – Czyś ty wiedźmą, jako mówią we wsi?

Młoda kobieta na chwilę ustała w marszu. Spojrzała na dziewięcioletnią córeczkę, potem na drugą, tak samo przerażoną wypowiedzianym pytaniem. Wreszcie przytuliła do piersi zawiniątko – malca narodzonego przed czterema niedzielami – i odetchnęła cierpliwie. Uśmiechnęła się łagodniej, uspokajając tym obie starsze dziewczynki.

– Wybacz, żem spytała – chlipnęła Kalinka i obie siostrzyczki zapłakały w jakby chwilowo odchodzącym strachu. Wyrozumiałość matki rozrzewniła je jeszcze bardziej.

Tak Kalinka wtuliła się w kobietę, z nią Jagódka, opóźniając wspólną ucieczkę.

Kobieta pogładziła je po plecach, poprawiając noworodka w chuście, ale myślami znów biegnąc w bór.

– Trzeba nam w drogę – podjęła starając się nie zdradzać strachu. Ale nie mogąc nie spojrzeć na niknący za lasem Buków, skąd miał nadejść pościg.

Ruszyły, mieląc stopami błoto na trakcie. Choć mama kazała włożyć na siebie wszystkie sukienki, które tylko miały, i obuć się w najlepsze cielęce skórki, dzieci mimowolnie drżały nerwowo, niczym z zimna, a wilgoć gościńca przenikała już do stóp.

Dziecięce oczka tęsknie wyglądały Radziszowa w dole, śpiącego przy jaśniejącej od gwiazd wstędze leniwie rozlanej rzeki. Kiedy matka zatrzymała się, by zboczyć z prowadzącej tam, opadającej z górskiego grzbietu drogi, dziewczynki zawahały się przed pójściem za nią w bór.

– Wiedźmo! Wracaj! – Tymczasem ryk chłopa od strony chat Bukowia wpadł między zasypiające pola.

Idące przy matczynej spódnicy dziewczynki struchlały. Nie trzeba ich było popędzać. Przyspieszyły raptownie, w przerażeniu wpadając za kobietą w las. A potem wszystkie pięły się ku opuszczonym chatom Bronaczowa.

– Wracaj! – Darcie pijanego chłopa goniło je niestety, wprawiając dzieci w bezgłośny płacz. Tym większy, że obie córki widziały jak matka ustaje w ucieczce, wciąż jeszcze nie dość silna po porodzie.

– Nic mi nie jest. – Kobieta zacisnęła zęby, jednak oparłszy się chwilę o pień drzewa. Udała, że poprawia noworodka w chuście. – Dawnom nie biegała – uśmiechnęła się – ale nogom lżej mnie nosić, do większego ciężaru nawykłe – dodała, bo w istocie po wydaniu dziecka na świat i pozbyciu się brzucha zdawała się sobie lżejszą i sprawniejszą. O innych uciążliwościach nie chciała mówić córeczkom, zwłaszcza teraz.

Oderwała plecy od pnia i skinęła, że wracają do marszu. Tak znów były w drodze, tym razem coraz bliżej porośniętego lasem szczytu góry.

Kalinka pojaśniała:

– Poznaję, już prawieśmy na miejscu!

Półtora roku młodsza Jagódka zmarszczyła bacznie brwi, wypatrując w ciemnościach. Też poznawała stare rosochate wierzby, które jak mówiła mama, w jej dzieciństwie chyliły się nad bronaczowskim gościńcem. Choć rodzinna wieś kobiety opustoszała i zarosła borem, te wierzby, które nie zbutwiały, wciąż żyły między innymi drzewami. Wprawdzie młody las zagłuszał je z każdym rokiem bardziej, ale gdy się wpatrzyło, wciąż szlak starych wierzb rysował się wśród głuszy i wyznaczał dawną drogę.

– To tu, to tu! – Cieszyły się dziewczynki, podskakując. I gdyby nie matka opóźniająca podróż, pewnie puściłyby się między wierzbami z nowymi siłami.

Po pewnym czasie stare domostwa były już widoczne, mimo jesiennego mroku. Zwłaszcza, kiedy wiedziało się gdzie szukać. A dzieci wiedziały. W lecie mama bardzo często je tu przyprowadzała. Miała jeszcze wtedy duży brzuch, a pod pretekstem zbierania jagód i grzybów zapuszczała się aż tutaj. Niejeden raz siedziały w chacie po dziadkach, która spośród wszystkich była w najlepszym stanie. Zdarzały się i dni, kiedy Kalinka i Jagódka tak rozmarzyły się w snuciu planów jak dobrze byłoby im mieszkać tu, nie u babci, że mama niemal wołami musiała je potem ciągnąć do domu. Ale i ona z czasem jakby dostrzegła coś w dziecięcym bajdurzeniu, bo sama przez kilka dni ogarniała chatę po rodzicach, sprzątała, omiatała, a nawet i naniosła jakieś dzbany, kociołek – oczywiście potajemnie przed teściową.

Kiedy teraz znalazły się w chacie, mama zakrzesała ogień, odpaliła kaganek, po czym zabarykadowała wrota. Dzieci rozpromieniały, przycupnęły w nadziei, z lubością wsłuchując się w bezpieczną ciszę.

– Nie znajdzie nas – szepnęła Jagódka z dziecięcą naiwnością, której jednak matka nie podzielała.

Wszystkie trzy powiodły wzrokiem po wnętrzu. Kobiecie przed oczami stanęły obrazy sprzed lat, z czasów kiedy mieszkała tu ze swymi. Ujrzała matkę mieszającą kaszę w kotle na palenisku, siostrę dłubiącą przy krosnach, braciszka strugającego konika do swojej drewnianej trzódki. I ojca z cebrzykiem mleka wychodzącego zza przepierzenia od krowy, radosnego jak zawsze. Że barcie dział, to i pewnie miodu dodałby do kubka, życie wszystkim osłodził.

Lecz teraz chata nie pachniała ani dymem z paleniska, ani ciepłą strawą, ani nawet krową, o miodzie nie wspomnieć. Była zimna, a żar dawno wygaszony. Ludzie pomarli.

Przybyłe w takie pustkowie zamyśliły się. Matka dzieci z pewną ulgą oceniła, że nareperowana polepa między bierwionami jest szczelna, a i klepisko suche, co wskazywać mogło, że strzecha choć stara, na tyle zdrowo jest przygniła i porośnięta mchem, by nadal chronić domostwo przed deszczami. Nanoszone latem drewna, które kobieta pieczołowicie porąbała w szczapki i osuszyła na słońcu, dawały nadzieję, że w mig rozpali się i w chatę wróci nie tylko ogień, ale i życie. Znów będzie domem.

Już miała zdjąć dziecko i złożyć w ochowywaną tu od dawna kolebkę, lecz wtem wszystkie trzy zastygły, słysząc szmer wśród lasu. Kobieta, nie zdejmując chusty z noworodkiem, wyjrzała w noc małym okiennym wyziorem.

– Tuś jest, wiedźmo! – ryknął Swar spomiędzy drzew, a pisk zamarł dzieciom na pobladłych buziach. – Wyłaź! Wyłaź albo cię wykurzę, jako lisa z nory!

– Zostaw nas! – odkrzyknęła, starając się, by jej głos nie przeszedł w jęk rozpaczy. – Tum się urodziła i tu moje miejsce! Jak i dzieci moich! Ciężarem nikomu nie będziemy!

– Tuś się urodziła i tu zdechniesz!

Zamachnął się niesioną pochodnią i usłyszały, że coś spadło na dach. Lecz mokra, nasiąknięta leśną wilgocią strzecha chaty nie zajęła się ogniem.

Chłop zaklął siarczyście, a niebogi w chacie odetchnęły nieco.

Jednak jeszcze tego samego strasznego wieczora wrócił do opuszczonej wsi. Tym razem z nowym ogniem.

– Wyłaź, wiedźmo! – ryknął szaleńczo. – Albo stanę się twym katem!

– Odejdź, Swarze! – głos kobiety rozbrzmiał z chaty tym razem inaczej, prawdziwie wrogo i władczo. – Odejdź, pókim dobra!

Wiatr zadął znienacka, niebezpiecznie dmuchnąwszy ogniem pochodni w twarz Swara. Chłopa zdjął strach. Ale w chwilę później przyszło oprzytomnienie – nie ulęknie się wiedźmich sztuczek.

– Wprzódy usmażę ciebie ogniem świętym! – wrzasnął i począł podpalać słomiane wiechcie, które przyniósł specjalnie do tego celu.

– Odejdź, Swarze! – ostrzegała mało ziemskim głosem.

Do nieznośnego wiatru dołączył deszcz, który szmerem nadchodził lasem, by wreszcie chlusnąć prosto w pochodnię zaskoczonego chłopa.

– Odejdź, Swarze! – Padło ostatnie ostrzeżenie, po czym nad głową mężczyzny zawirowało stado natarczywych nietoperzy.

Zwierzęta krążyły niespokojnie i wrogo, czernią skrzydeł wtapiając się w nocny las, a czynionym chaosem trwożąc chłopa.

– Idź do czarta! – krzyknął strachliwie i, chcąc zdążyć przed całkowitym zalaniem deszczem, rzucił wszystkie podpalone wiechcie słomy na dach chaty.

Potem zamarł, bo nagle deszcz i wiatr ucichły, nietoperze zniknęły. Chłop szerzej otwarł pełne powracającej nienawiści oczy, a twarz odzyskała pewny siebie uśmiech. Oto chata spokojnie zajmowała się ogniem, a głos wiedźmy zamilkł.

Nocną czerń rozjaśniła coraz większa łuna bijąca od płonącego domostwa, a leśną ciszę wypełnił huk trzaskających płomieni.




W Radziszowie pleban kończył brewiarz, który tak zwykle rozrzewniał go, bo przypominał czasy spędzone wśród ojców tynieckich. Po komplecie przeżegnał się pobożnie, zostając tak jeszcze przez chwilę w zadumie. Potem westchnął i odruchowo podążył wzrokiem ku posłanemu łóżku. Ciepłem biło nie tyle od posłania, a od nowego pieca, którego plecy stanowiły ścianę księżej izby. Zmyślnie to Pełko wyszykował, uświadomił sobie pleban i uśmiechnął się, odmawiając za męża gosposi szybką zdrowaśkę.

Plebania była największym majątkiem w Radziszowie zaraz po posołtysowskim obejściu za kościołem. Zaś ksiądz Wawrzyniec, proboszcz bogatej wiejskiej parafii teraz ważnością przewyższał każdego. Sam nie pamiętał sołtysa Jana, przed czterema dekadami wygnanego z kraju za sprzyjanie buntownikom, jacy to w Krakowie z wójtem Albertem wystąpili przeciw księciu Łokietkowi. Dawne to były czasy, ksiądz Wawrzyniec ledwo na świat przyszedł. Jednakowoż za sprzeniewierzenie późniejszy król Władysław odebrał Radziszowowi sołectwo, oddając wieś na powrót pod bezpośrednią pieczę tynieckich czarnych braci, zwanych kluniakami lub benedyktynami, zaś dwoma sołtysowskimi łanami i całym wielkim gospodarstwem zawiadował teraz ojciec Stanisław, brat zakonny, jednak więcej w Radziszowie, niźli w Tyńcu bywający. Najlepszy zresztą druh proboszcza Wawrzyńca i częsty gość plebanii.

Jakoże obaj duchowni od wielu dni biedzili się nad Ambrożym, karczmarzem w posołtysowskim przybytku, ale też pijanicą i wdowcem, który więcej ochlejstwem i zaniedbaniem szkody majątkowi przynosił, niźli pożytku, przeto pleban przypomniał coś sobie jeszcze.

Święta Panienko – pleban kończył modły w jeszcze tej jednej intencji – jakbyś ty tam z Nieba rzekła tak czasami ślubnemu nieboszczki Nelki Ambrożemu do słuchu... wszak siły już do niego nie mamy. Nawet ojciec Stanisław nie ma. Amen. – Tu ksiądz Wawrzyniec wstał z klęczek, a choć nie stary i nie gruby poczuł ciężar ciała, który wieczorem dawał się kolanom we znaki.

Niejedno przyjmował z pokorą, tak i to. Im więcej dźwigał, tym dzielniejszy czuł się wobec Boga i tym mniej ciążyło jednocześnie. Zresztą starczyło spojrzeć nań, by pokorę dostrzec w całej postaci. Nie był z kleru co to napomnienia słać mu trzeba było a to o tonsurze, a to o goleniu brody, a to znów o zbytkowych szatach. Ksiądz Wawrzyniec nie roztkliwiał się nad wyglądem ciała, ale tonsurę nosił i baczył by brakiem schludności Bogu nie uwłoczyć. Szaty przywdziewał ciemne, tunikę nie za długą, przy mieczu zostając jedynie w podróży i byle do obrony. Nie pijaczył nigdy, w kości czy karty nie grywał, nie bawił też z babami. Szanowali go za to gdziekolwiek się zjawił.

Właśnie tego wieczora miał myśleć o spoczynku, gdy wtem Wojtuś wpadł do sieni, zaraz potem do izby i wysapał w trwodze:

– Pali się na Bronie!

– Cichaj, niecnoto! Toż ksiądz dobrodziej godzinki odmawia! – zrugała chłystka gospodyni, a potem zamarła. I wrzasnęła, oprzytomniawszy: – Ranyści! Pali się na Bronie!

Jęła zgarniać co cenniejsze rzeczy w toboły.

– Ogień na Bronie! – labiedziła. – Juści Tatary! Matko Chrystusowa!

– Jakie znów Tatary, babo? – Stary Pełko wychynął od obory. – Poczciwych Tatarów już nie ma, teraz tylko mór, Żydy i Mniemce! – wydeklamował swoje ulubione mądrości. I zdębiał, wyjrzawszy na bronaczowski las. – Rany Chrystusowe...! Tatary!

– Tatary?! – Pleban wyszedł ze swej izby, zdumiony. – A skądże by się tu Tatary wzięły?! Toż psiejuchy dawno na sto wiatrów przegonione!

– W las! – dyrygował jednak Pełko. – Dobrodzieju, niech dobrodziej złota chowa. W las nam spieszno! Tatary nie Tatary, jak kto idzie i pali, co napotka, w las trza!

Ze wsi dochodziły takie same głosy:

– Pali się na Bronie! Ludzie! W las!

Pleban jęknął:

– Hostia!

I wybiegł z plebanii.

W gospodarstwie już wrzało, tak samo w posołtysowskim folwarku zarządzanym teraz przez tynieckich mnichów.

Ksiądz wpadł między groby, myśląc tylko o uratowaniu kielicha mszalnego i nowej monstrancji zamkniętych w drewnianym kościółku. Lecz wnet zamarł. Przed wrotami przybytku ujrzał Maryję z Dzieciątkiem. A przy niej dwa wystraszone Aniołki, patrzące na niego żałośnie.

Zwolnił, prawie słaniając się na nogach z wrażenia. Tchu zapomniał, mamrocząc jedynie:

– Święta Panienko… Dzieciątko Jezus… I Święci Anieli.

Tymczasem przemówiła do niego:

– Pomóż mi.

Oniemiały skinął. Jak mógłby odmówić Maryi Przenajświętszej?! Ale przypomniał sobie o trwodze we wsi i wydukał:

– Wołają, że Tatarzy na Bronie stoją, najjaśniejsza pani. Uchodzić nam trzeba w las.

Ale pokręciła głową w geście zaprzeczenia. I dodała spiesznie:

– Nie lękaj się Tatarów.

Zamroczony zjawieniem się świętych i otumaniony wrzawą, bezmyślnie odryglował kościelne wrota i zaprosił postacie do środka.

Kobieta zawahała się, w mroku korytarza widząc taflę święconej wody. Ale postąpiła za nim. Z nią Anieli.

Zamknął drzwi, zwracając ku zjawom kaganek. Ciepłe światło rozjaśniło zimne wnętrze przesiąknięte wonią kadzideł. Pleban mógł uważniej przyjrzeć się zjawom. Anielice nie miały skrzydeł, to pierwsze spostrzegł. Nie tak też wyobrażał sobie bijącą od postaci świętość. Właściwie od zjaw nie bił żaden nieziemski blask – przeciwnie, ich odzienie było zabłocone, a lica umorusane sadzą, jakby postacie nie przyszły tu z Niebios, a raczej z… Piekieł.

– To o was mówią, żeście wiedźmą. – Pleban pobladł, przytomniejąc. – Poznaję.

Kobieta patrzyła mu w oczy spokojnie.

– Czy gdybym była wiedźmą – jej szept wypełnił drewniane wnętrze kościoła – przyszłabym za wami na poświęconą ziemię?

Rozum mówił mu, że różne mogą być czarcie sztuczki, ale patrzył w jasne oczy niewiasty i… ufnie kiwnął głową.



Dopełniło się, zemsta Piekieł nadchodziła. Swar czuł swąd podobny do palonej smoły i wiedział, że wiedźmy ogień się nie ima, a jej sługi już tu są. Bał się. Słyszał coraz bliższe i głośniejsze warczenie dobiegające z gardeł ni to biesów, ni to wilkołaków nadchodzących oto na jej wezwanie z najgłębszych czeluści.

Jął żywiej i panicznie rzucać głową na boki, rozglądając się po nocnym lesie. Zapomniał o dogasającym obejściu po zmarłym bartodzieju, pewny że nie może zwlekać. Biesy, czy inne bestie idące pomścić swoją panią były tuż. Szelest kniei wzmagał się, warczenie otaczało nieszczęśnika, a zgliszcza chaty odbijały się w ognistych parach ślepi.

– Swarze... Swarze! – rozległo się z czerni puszczy. – Biada ci!

Nie był w stanie dobyć głosu. Jak oparzony uskoczył w zarośnięty gościniec, skąd przybył, i rzucił się w dół leśnego stoku, ledwo nóg nie gubiąc. Potykał się w gęstwinie, wywracał, lecz naprężony strachem za każdym razem powstawał prędko i tym śpieszniej uciekał ku swoim.

– Panie Jezu, ocal! – jęczał bogobojnie, niemal łkając.

Wnet, kiedy prawie mijał już graniczny strumyk z dawnym Bronaczowem, zdrętwiał. W momencie stracił impet i zatrzymał się niczym w ziemię wryty.

Chryste Panie... – wymamrotał, rozwierając oczy szerzej w niedowierzaniu.

Nad strumieniem stała postać.

– Panie Jezu. – Swar od razu poznał, rozpływając się we łzach tak rzewnych, jak sam był krnąbrny.

Mężczyzna uśmiechnął się łagodnie. Biła od niego jasność tak piękna, jak tylko można sobie wyobrazić, a i samo oblicze równego urodą wśród ludzkich mieć nie mogła. Długie włosy spływały mu na ramiona zupełnie jak na świętych obrazkach w kościele, a lekka, powłóczysta szata nie pasowała do jesiennego chłodu – jakby ziąb nie imał się go.

Swar chciał wyrzucić z siebie wszystko o wiedźmie, nadchodzących jej sługach gotowych pomścić panią, lecz słowa nie mógł wydukać. Miast tego zamienił się w słuch, wszak Syn Boży przemówił:

– Weź chleb ten i tą flaszę wina. – Tu ze spokojem podał osowiałemu Swarowi przedmioty. – Połam między swoich i polej. Jedzcie i pijcie z tego wszyscy, którzy wierzycie we mnie. A będziecie ocaleni.

Swar skinął i odebrał rzeczy. Jak zaklęty ruszył we wskazaną stronę, ku wsi.

Nie uszedł wiele, aż ocknąwszy się, ośmielił się odwrócić. Lecz Pana nie było już w nocnej głuszy.

Nie wiedział kiedy odzyskał zmysły, a ocknął się z pędu dopiero kiedy ujrzał swoich. Wylegli przed chaty na gościniec wiodący przez Bukowie, znaki krzyża czyniąc na widok pożogi.

– Swar! – Poznali biegnącego, nim dopadł ich zziajany i nieswój. – Co ci?!

– Wiedźmę podpaliłem – wykrztusił, łapczywie oddech chwytając. – W gnieździe jej, gdzie na świat przyszła.

– Rany boskie. – Zaczęli znaki Krzyża czynić, w popłochu zerkając na dogasającą chatę w lesie Bronaczowa.

– Rychło zemsta przyjdzie – ostrzegał. – Sługi jej zwilkołaczałe jużem słuszał. Idą po mnie. A i was nie szczędzą.

– Kirie Elejzon!

– Chrystus spotkał mnie... – Przypomniał wnet sobie, a oczy rozjaśniły mu się, niczym dziecku.

Tym wyrazem gęby, którego jeszcze u niego nie widzieli, niespodziewanie ujął ich i przeraził. Aż nikt nie zakpił.

– Prędzej! – Pamiętał o chlebie i winie, które w tobołku odruchowo ściskał do piersi. – On... dał mi to. – Jego oczy zaokrągliły się znów w powadze. – Rzekł mi: bierzcie i jedzcie z tego oraz pijcie, to ciało moje i krew... co uchroni was przed piekielnymi ogarami wiedźmy. Jeśli tylko uwierzycie.

Przejęci i struchleli posłyszeli wycie bestii niosące się od Bronaczowskiej puszczy.

Nie było czasu na rozterki. Jeszcze tej nocy zamknęli się w obejściach i uczynili jak im Chrystus nakazał. Połamali się darowanym chlebem, po czym podali wino nawet dziatkom. Potem czekali, nasłuchując i modląc się.

Psy rozszczekały się, dając znać, że złe nadchodziło. Wkrótce odgłosy jatki rozeszły się po wsi. Biesy niczym fala zalały Buków. Znać było kędy szły po skowycie zagryzanych zwierząt. Aż nastała cisza.

Modlitwy traciły moc, słabły głosy, aż i szept ustał. Martwota pochłaniała wieś. Słychać było tylko ciężkie sapanie wilkołaków stąpających triumfalnie pomiędzy domostwami. Wnet zachrobotały pazurami w pierwsze z zaryglowanych wrót.

Maciej, Kmiecikiem zwany, silniej zacisnął palce na trzonku siekiery. Spojrzał po swoich, co zlegli już ze strachu. Sam słabł, lecz nie zamierzał łatwo oddać żywota.



SPRZEDAŻ:


Tania Książka 

 Bonito

 Aros

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

25 - LECIE WILCZEJ DOLINY!:)

Baśń o Wilczej Dolinie - Rozdział pierwszy

Wiedźma z Bronaczowa - fragment rozdziału czwartego