Kolejna zachęta do czytania:)
Zatem co się dzieje w tej mojej "Baśni..."?
Rzeka pod zdobywanym zamkiem wysycha na skutek prac oblężniczych. W odsłoniętym korycie rycerze palatyna Pomira znajdują zwłoki w starożytnych pancerzach. Zbroje mają herby dawnych rodów, o których krążą jedynie legendy - mało kto pamięta je dokładnie, czy ludzie ci potrafili zamieniać się w wilki, czy może w wilkołaki? Tymczasem w obozie Pomira zjawia się księżniczka Wolin, jedna z ostatnich przedstawicieli posądzonego o wilkołactwo rodu. Twierdzi nie tylko, że zna stare legendy o dawnych wilkarskich rodach i wszelakich bestiach, ale również - że zgodnie z tymi podaniami ONE wracają zza Sinych Wód, bo dziwne morze właśnie zamarza.
Niech będzie kolejny fragment:)
Rozdział VII
Lubomia przywitała Pomira smrodem zapyziałych rynsztoków. Położone na wzniesieniu miasto z utęsknieniem czekało na deszcz, zwykle załatwiający tę sprawę. Od dawna jednak nie było ulewy, która spłukałaby ulice i zamieniła problem kiszących się ścieków na kłopot zatkanych błotem kanałów, rozmokłego gnoju końskiego na uliczkach i zbutwiałej słomy.
Tymczasem stolica szykowała się do świętowania ostatecznego zwycięstwa nad starym sułtanem, które nastapiło po zdobyciu sojuszniczego Duszańca. Do tego wypadały wianki.
Każdy cech stroił już swoją bramę i dzielnicę, co dzień inny legion odbierał swój żołd, a na każdym większym placu przy studniach czy przy kramach, bawili żonglerzy i inne cudaki. Mówiono, że w święto z fontann nie woda, a wino będzie tryskało! Jak kiedyś, kiedy zwycięstwa czczono w dawnych czasach.
Jazda konno wąskimi uliczkami szła Pomirowi już coraz wolniej. Kary Zwierz brnął w tłumie spieszącym w różne strony, obijającym się o kramy we frontach kamienic, wśród mieszczan przepychających się z wozakami i nosiwodami. A pogrubione fasady kamienic, mające chronić je przed obiciami, tylko czyniły uliczki węższymi.
Pomir z ulgą wyjechał wreszcie z ciasnoty kolejnej z nich na placyk przy cmentarzyku. Rozłożeni tam handlarze popatrywali w stronę szafotu po przeciwnej stronie jednej z bram. Teatrzyk tam odprawiano, a wystarczyło Pomirowi rzucić jedno spojrzenie, by krew zagotowała się w nim ze złości. Łatwo poznał, kogo przedstawiała przesadnie utrefiona kukła, goniąca to tu, to tam, wypinająca się gołym tyłkiem do kukły brodatej i starej, sprawiając gawiedzi niewypowiedzianą radochę.
Zatrzymał się niechcąco, wodząc za tym przedstawieniem wzrokiem. Nie mógł uwierzyć, że zobaczy coś takiego na publicznym placu, wśród tłumu.
To, co zrobiono z księżniczką Wolin po zawarciu pokoju, wciąż oburzało Pomira. Zaczęło się już wtedy na hipodromie. Wszyscy czekali tylko królewskiej zemsty na dziewczynie, choć nikt nie spodziewał się, że będzie tak publiczna. Potem, na domiar złego, wydarzenia na hipodromie pobiegły w zupełnie nieoczekiwaną stronę, nie tylko nie skończyło się na samym ośmieszeniu czciradowej córki. Stało się coś, co przerosło wszelkie plany…
Pomir skrzywił się na wspomnienie zakończenia tamtej podłej nocy.
Za to, co wtedy uczyniła spojona księżniczka, trafić miała oto na szafot. Jedyną osobą, która mogła ją z tego wyciągnąć, był palatyn. Lecz nie było mu łatwo. To, co bowiem ujrzał, zmieniło całe jego życie. I ledwo mógł się odnaleźć w czymkolwiek.
– Zbieraj chyżo, bo zawilgnie na noc! – Głos żony farbiarza, krzyczącej teraz na całą ulicę do męża o chowaniu wyschniętego sukna, wytrącił palatyna z rozmyślań.
Ocknął się. Pospieszył konia. Nie miał czasu do stracenia. Upstrzony szafot przypomniał mu o tym dobitnie.
Popołudniowe słońce opierało się o dachy budynków, gdy palatyn dotarł, bez rzucania się w oczy, w miejsce mniej już ludne, bardziej zagracone. W dzielnicy farbiarzy, bo ona była tym miejscem, światło popołudnia dodawało koloru suszącym się nad głowami przechodniów wełnom, lnom i tkaninom. Właściciele zbierali już niektóre wyschnięte, by nie zawilgły po zapadnięciu zmroku. A i pozostałe chowano już z wolna, by nie mąciły świątecznego nastroju związanego z nadchodzącym wiankowym festynem. Zresztą pijackie okrzyki niosące się od pobliskiej karczmy wskazywały, że święta rozpoczęto. Amfora na wino widniejąca na szyldzie miała być i była na tyle jednoznaczna, by żaden niepiśmienny – jakich większość chadzała ulicami – nie wątpił, że dotarł do miejsca, gdzie popije.
Pomir właśnie ku tym okrzykom zmierzał, zostawiwszy konia tuż opodal w gotowym na to przybytku. Niby nie zwracał uwagi mieszczan, choć po posturze i chodzie każdy wiedział, że jeśli nawet nie należy do tajnej królewskiej gwardii, to lepiej omijać go z daleka. Tu bowiem, „Pod Amforą”, królewscy gwardziści przepijali swoje złocisze najchętniej, czyniąc całą uliczkę cechu farbiarzy miejscem dziwnych konszachtów i nieprzypadkowych spotkań.
Ledwo Pomir wszedł w próg, buchnęły weń opary wina i gwar rozemocjonowanych grą w kości bywalców. Wszedł do środka, w atmosferę dość burzliwą, zwłaszcza że uliczni zapaśnicy, których nająć można tu było nawet i w „sąd boży” na kije, właśnie byli o krok od bójki w kwestii gry. A gwaru tyle robili, że sami siebie ledwo co słyszeli. Stąd jeden Stary Wuj wciąż myślał, że go ktoś przezywa... Inny zaś najbliżej siedzący w wyścielającym podłogę sitowiu w ryj za frajer obijać się nie dawał, „toż Wuj mówię, ty chuju głuchy!” powtarzając w natężeniu złości.
Mniej tu i tak było, niż gdzie indziej, motłochu, co w zimie schronienia szuka, ostatni kaftan przepijając, w lecie zaś upłynnia ledwo co zdobyte przy robotach jakichś zarobki. A co zawsze tanie śledzie jedzą tak słone, że tylko więcej jeszcze zapić potrzebują.
Rycerz zaraz po wejściu przykuł uwagę bywalców tawerny, przerywających aż grę w kości, zapasy czy pijackie ciągi. Nawet rozpustnice powstawały z kolan swoich adoratorów. Jedną z daleka zauważył Pomir, bo za żonę wziął ją w pierwszej chwili. I ledwo się otrząsnął – mimo że przecież to nie ona była. Goręcej mu już odtąd było jakoś z fali zdenerwowania tą omyłką. Bo omamy mieć zaczynał i ją wszędzie widział.
Śnięty doszedł w upatrzony kąt, tuż przy wejściu do komórki, skąd wyjść można było sprawnie na tyły przybytku, i gdzie często znikali goście z tej części tawerny.
– O, co za wizyta? – Ten, do którego przysiadł się Pomir, udał beztroskę. – Witaj. Gratuluję koni duszanieckich. Ponoć żeś zdobyczne rozdzielił między swoich druhów. Zakazał innych dosiadać.
– Jużeś słyszał?
– I widział. Ja mam oczy w każdej spluwaczce tego miasta.
– O… zazdroszczę.
Zmierzyli się w rozbawieniu, ale i w ciągłym dystansie.
– Bez nozdrzy? Na wypadek powrotu bestii z Gór Północy zapewne – zakpił gwardzista. Pomir przyglądał mu się beznamiętnie.
– Nie – mruknął – na wypadek, gdybym wilkołakiem stawał się właśnie od dwóch nocy.
Ciekawe zerknięcie Drogodzieja odstraszyło go od drążenia wątku.
– Co jeszcze tam widać z tych twoich spluwaczek? – westchnął.
Drogodziej zaśmiał się beztrosko, wszak znali się od dzieciństwa.
– Do rzeczy, Pomir – zaczepił go. – Ile za Duszankę dajesz?
Za żart to wziął palatyn, bo tym było w istocie. Gdyż Lubomia była oczywistą ceną i świecidełko na głowie Strzedziwoja – korona. Pomir zmierzył Drogodzieja, aż ten struny nie przeciągał więcej. Obaj wiedzieli, że palatyn jedynym był, który pierwszy tron mógłby zagarnąć, gdyby tylko zechciał. Zwłaszcza wobec zamachu, który wspólnie przeciw królowi planowali.
– Żartowałem. Jest twoja. – Skinął więc gwardzista. – Obita tylko dla pozoru, jakem obiecał.
– Zabieram ją tej nocy.
– Spieszno ci? Spodobała ci się?
Palatyn tylko napił się w spokoju.
– Spośród wszystkich druhów – zwyczajnie odparł – których udawaniem bohaterów już znużony jestem, jej jedynej ufam teraz, jak żadnemu, przy niej tylko sobą jestem, przy niej odpoczywam. Żadnego fałszu nie znajdziesz w niej czy udawania. Choć nie będziesz chciał zapewne poznać jej, bo zadawanie się z nią hańbą jest dla większości.
Zdumiony otwartością palatyna Drogodziej jakoś mimo wszystko w twarz mu się nie zaśmiał.
– Skoroś posmakował w niej... Cóż – przytknął jedynie. – Dzięki, żeś mi wyjawił, skąd ona taka cenny była staremu sułtanowi.
Palatyn zerknął nań tylko niedbale.
– Nie widzę w niej tego, o czym mówi się tyle – rzekł, znów druha zaskakując. – Przeciwnie, nie zdziwiłbym się ani, gdyby wyjawiła mi, że…
– Że w cnocie uchowała się na dworze nadalijskim!
Palatyn uśmiechnął się blado.
– Właśnie tak – zakończył cicho. I do sedna powrócił, nie widząc sensu w dalszych wywodach o księżniczce. – Jakem rzekł, zabieram ją tej nocy.
– Zgoda. – Gwardzista westchnął, ciężko się rozstając z zabawnym wątkiem. – Pod furtą czekaj po ostatnim dzwonie.
– Będę.
– Jeden warunek. – Drogodziej zatrzymał go jeszcze. – Wiedzieć pragnę, dlaczego naprawdę życie chcesz ocalić komuś takiemu, jak ona. I o cnotliwości jej więcej mi tu nie praw. Chcę wiedzieć prawdę. Prawdę, Pomir.
Ten łypnął spode łba na niego. Niechętny wspomnieniom najwyraźniej.
– Byłeś przy tym, jak królową napadnięto, rozszarpano prawie – drążył kompan coraz to ciekawiej. – Co tam zaszło za tym hipodromem, Pomir? Na bogów! Zaprzecz chociaż! Nie ona to uczyniła, tak? Wilk jakiś? Niedźwiedź od żonglerów może zabłąkany?
Ale Pomir nie zaprzeczył.
– Zatem ona.
– Ona. – Palatyn skinął.
– Na bogów… To czym ona jest? To… prawdę o Duszańcach mówią? Że wilkołaki to?
Palatyn głową pokręcił, ciężką od podobnych myśli. Potem wbił wzrok w Drogodzieja.
– Powiem ci – oznajmił ponuro. – Choć niektóre legendy nie powinny na jaw wychodzić. Ludzie może zabić by ją zapragnęli.
– Wilkołak zatem?
– Przysięgnij, że nie zdradzisz prawdy, póki sam tego nie zrobię.
– Przysięgam. Powiedz prawdę.
Pomir skinął, a odczekał chwilę, zbierając się z trudem.
– Od tej prawdy nie jestem, jaki byłem – zaczął cicho, a prawie śpiesznie ze zdenerwowania. – Widziałem rzeczy… jakie wywróciły mi do góry nogami cały świat w głowie.
Odczekał jeszcze dla zebrania myśli.
– Kiedyśmy z księżniczką – zaczął wreszcie smętnie – w biesiadę tamtą oddalili się między stawy, by pomówić…
Drogodziej skinął, znak dając, że w słuch się zamienia.
– Wolin ucichła z nagła, mnie też cisząc – mówił dalej Pomir. – Nie bez lęku nasłuchiwała, rozglądała się czujnie, zwierzęco nozdrza rozwierała.
Pomir mówiąc to, wciąż nie wierzył, że stało się to wszystko wtedy. Rozum cierpiał. Chwila po chwili tamto, co zaszło w noc biesiady, na stołecznym hipodromie, w głowie mu się odtwarzało. Słowo po słowie.
Pomir pamiętał, kiedy nad stawami uciszony obrócił się wówczas wkoło, łapiąc dziwny nastrój trzeźwiejącej z nagła towarzyszki.
– Skąd wiedziałaś, żem ranny? – usiłował się dowiedzieć w tym całym mętliku.
– Ciii.
– Ja sam nie wiem, skąd ranę mam! Kto mi ją uczynił! Ugryzł! Ty coś podejrzewasz?
– Ciii… – Księżniczka od jakiegoś czasu już starała się go nie słuchać. – Idź stąd, potem cię dogonię – poleciła mu wtedy niespodziewanie, skupiona na czymś innym.
– Co?
Dziewczyna wciąż oglądała się na przybrzeżne krzewy, jakby miała tam ujrzeć jakiegoś stracha.
– Co tam jest? – Potrząsnął nią z lekka palatyn, kiedy omal nie wpadli w zarośnięty staw.
– Musisz ją zamknąć – niechętnie zaczęła księżniczka. – Pewnam już, że… – urwała. – Na bogów, przyszła za nami.
– Co? Kto?
Pomir podążył w bok za jej wzrokiem, ku białawej postaci stojącej wśród ciemności, która była niegdyś jego żoną, a teraz właśnie wyłoniła się zza krzewów.
– Przeborka? – zdziwił się. – Skąd ty tutaj?
– Nie, proszę, nie wołaj jej, panie. – Pospieszyła księżniczka.
– Pomir, i jam pomówić z tobą chciała – zaczęła Przeborka wabiąco. – Pamiętasz? W obozie skończyć czegoś żeśmy nie zdążyli. A podobało ci się… Przypomnę ci, chodź, chodź ze mną.
– Mami cię tylko – ostrzegła księżniczka pospiesznie, przerażona władzą, jaką widziała, że Przeborka miała nagle nad palatynem. – Nie słuchaj jej, błagam.
– Chodź – prosiła tamta, nieugięcie wlepiając wzrok w Pomira. A w chwilę potem będąc już przy nich, chwyciła palatyna za rękę.
– Pomir. – Przestraszona księżniczka też go złapała, choć ostrożnie, by tamtej nie rozdrażnić. – Nie idź.
– Jesteśmy teraz tacy sami, Pomir. – Przeborka wyciągnęła drugą dłoń ku rycerzowi.
Ten wysunął swoją z uścisku księżniczki i nie oglądnąwszy się nawet na nią, ruszył ku królowej ślepo, bezrozumnie.
Zjawiona cofnęła się w krzaki, obnażając kły ku zostawianej duszanieckiej rywalce, kiedy ta ruszyć chciała za nimi. I wciągała w zarośla rycerza, na oczach przerażonej księżniczki.
Pomir już tylko Przeborkę widział, o świecie zapominając pod wpływem jej oczu. Osadziła go bezwolnego na mokrej od rosy trawie, klękając przed nim, kolczugę jego łapiąc i jakby suknem zwykłym była, rozdzierając ją gołymi dłońmi. Ani nie zwrócił na to uwagi, otępiały. Patrzył jak suknię swoją rozsznurowała na dekolcie, pozwalając, by z ramion jej spadła i odsłoniła ciało. Piękne – takim było w pomirowych oczach. Ale w blasku księżyca przybierało swą prawdziwą postać.
Wtem trzask gałęzi z boku rozproszył ją, czujną nagle.
Warknęła.
Pomir ocknął się jak z półsnu, zerwał prawie, kiedy ujrzał jej prawdziwą twarz.
– Ciii. – Ktoś chwycił go jednak mocno gdzieś z tyłu, opasując dłońmi jego pierś. – Nie ruszaj się. – To księżniczka szeptała mu spiesznie do ucha, rozpaczliwie bojąc się spłoszyć królowej. – Jeden błąd i rozpłata cię na kawałki.
Pomir posłuchał Wolin, otrzeźwiony z nagła jej obecnością. Zbladł na takie słowa, domyślając się raczej, niż poznając, kogo widzi przed sobą. Teraz dostrzegł, jak strasznie odmienioną miała postać Przeborka. Tkwiła, niczym obłąkana, z uśmiechem zbyt szerokim, czy może raczej obnażająca kły, z nosem zmarszczonym, nozdrzami rozwartymi, szeroko jak u żadnego z ludzi. Żyły zaciemniały jej bladą od księżyca twarz, bruzdami się mieniąc nad brwiami i przy skroni.
Wolin zasłoniła rycerzowi usta, ostatecznie odważywszy się na taki gest.
– Nic nie mów – szeptała błagalnie. – I proszę, wybacz, to co zrobię.
Tu wsunęła dłonie na twardą męską pierś Pomira. Wbiła wzrok w rywalkę, warcząc cicho zza mężczyzny. Królowa ustąpiła jej zaraz zdobyczy, w lekkim grymasie zadowolenia z tego, co widziała.
Pomir zamarł na ten obrót sprawy.
– Niech myśli, że co innego widzi – zatroskana dziewczyna wyszeptała mu wprost do ucha. – To wilkołak. Może na to patrzeć godzinami.
– Na… to?
Pomir poczuł lekkie ugryzienie dziewczyny na ramieniu, usta na szyi. Rozumiał już jej zamierzenie. Nie protestował. Istota, którą była teraz jego dawna żona, zapadała jakby w stan uśpienia. Tkwiła przed nimi, przeżywając to, na co patrzyła, jakby sama brała w tym udział. Tylko głowę przekrzywiła niczym pies, by lepiej widzieć. I nozdrza rozwierała, wyglądając woni krwi, łaknąc jej choćby pierwszej kropli, która byłaby znakiem do uczty.
– Nie słyszy nas już – szepnęła drżąca z nerwów Wolin. – Powoli podnieś się z klęczek, ale nie wysoko. Pchnę cię w wodę na znak. Uciekaj wtedy, innych ostrzeż.
– A ty? Nie zostawię cię.
– Zostawisz – Wolin szepnęła ostatni raz i przytuliła usta do jego skroni.
Jakiś głośniejszy gwar od hipodromu wyrwał Przeborkę z transu. Zerwała się, warknęła triumfująco.
– Teraz... Uciekaj! – Nie zwlekała księżniczka, pchnąwszy palatyna w staw.
Nim Pomir odbił się od mulistego dna toni, wyskoczył znów na powierzchnię i łapczywie złapał oddech, nie ujrzał już ani swej żony, ani duszanieckiej księżniczki. Zobaczył coś znacznie straszniejszego, czego miał już nigdy nie zapomnieć. Podbiegł w miejsce jatki, gdzie zapadła cisza. Podchodził powoli, wypatrując w ciemnościach. Zza nagiego kobiecego ciała wynurzyła się ogromna łapa, potem para wilczych oczu.
Przeborka zdawała się nie żyć. Leżała z rozprutym, bluzgającym krwią gardłem. Czyjaś łapa, spoczywająca na jej żebrach, zmieniała się w cieknącą posoką szponę. Pazury dłużyły się w palce, włosy na nich zanikały. Para znajomych, wilczych oczu wzniosła się nad zwłokami, patrząc przepraszająco.
– Wolin … – Mężczyzna rozpoznał ją, pierwszy raz widząc coś podobnego.
Dziewczyna powstała znad kobiety, na twarzy mocno ociekając krwią. Słaba, zatoczyła się, sama ranna.
– Wybacz – jęknęła, pozbawiona sił. – Pomścij ją, jeśli chcesz. Chętnie śmierć przyjmę. Od ciebie wolę niż od kogokolwiek.
– Czy ona…?
– Żyje. Nie można jej tak zabić.
– Co…?!
Pomir stał jak posąg, bo świat który znał zamącił mu się nagle od tego, co ujrzał, a co za baśnie miał jedynie. Serce jego jeszcze nie zdążyło zwolnić w piersi po tamtym, teraz znowu kołatało jak szalone. Wodą ociekał, z przejęcia trząsł się, zakaszlał jeszcze, po wcześniejszym zachłyśnięciu w stawie.
– Ona by cię zabiła – ostatkiem sił wyszeptała księżniczka. – Już zabiła nieraz, poznać łatwo. Wybacz. Wiem, że ją kochałeś.
Pomir doszedł do niej odruchowo. Ocknął się nagle, przytomnie kiwnąwszy głową.
– Ożyje, przysięgam – szepnęła księżniczka. – Do zdrowia wróci nad wyraz szybko, wierz mi, szybciej niż ktokolwiek z żywych. Po ranie śladu niedługo nie będzie. Zwłaszcza wydobrzeje… księżycowej pełni.
– Co? Co?! Wolin, błagam, ja nie wiem, co się dzieje?! Śnię koszmary jakie?!
Duszaniecka księżniczka współczuła mu.
Potem Pomir w zastanowieniu, a może zmęczeniu raczej oglądnął się na ciało Przeborki.
– Na bogów, nie nadążam za tym wszystkim. – Poddał się wreszcie, chaotycznie kręcąc głową. – Zaraz zlecą się tu wszyscy!
Księżniczka skinęła niechętnie, że musi potwierdzić.
– Idą już. To po mnie. – Obejrzała się na kilku zaciekawionych rumorem, zmierzającym ku nim gdzieś od hipodromu. – Pomir, moja krew! Powiedzieć zapomniałam! Napij się jej prędko!
Lecz już za późno było na tłumaczenia.
W karczmie „Pod Amforą” znów rozbrzmiały krzyki siłujących się bywalców.
Pomir skończył swą opowieść. Spojrzał odważnie na kompana.
– I wtedy ją straciłem. Rzuciliście się jak na morderczynię.
– Historia się powtarza.
– Jaka his… A, ta.
– Jej ojciec, Czcirad, został zdybany nad własną żoną, zęby miał czerwone od krwi z jej rozpłatanego gardła.
Pomir stężał na twarzy.
– Wyjawiłem ci prawdę. – Był gotów bronić każdego swego słowa.
O dziwo jednak Drogodziej patrzył na dawnego druha z miną tak pozbawioną zdziwienia, jakby sam miał mu wiele podobnych rzeczy do opowiedzenia.
– Napij się, Pomir. Stawiam – rzekł palatynowi.
Ten zmarszczył brwi, sam teraz zdumiony.
Wtedy Drogodziej oparł łokcie na stoliku, głową pokiwał.
– Zatem, Pomir – podjął potem – chcesz bym uwierzył ci oto, że królowa Przeborka jako wilkołaczyca chciała cię pożreć tamtej nocy, mimo braku pełni, a że z pomocą ci przyszła księżniczka z rasy ludzi wilków z jakichś śmiesznych baśni?
– Wilkar.
– Wilkar. Człowiek zdolny przybrać postać wilka w każdej chwili.
– Nie inaczej. Zaś co do królowej, wciąż mam tamtą kolczugę, jej gołymi dłońmi rozszarpaną z taką lekkością, jakby znoszoną koszulę darła sobie ot tak. Chcesz, przyniosę.
Drogodziej skrzywił się, potem gestem wzniósł milczący toast.
– Nie trzeba. Bo ci wierzę – odparł wreszcie, dłonią ocierając usta. I ostatecznie Pomira zbijając z tropu.
– Wierzysz.
– We wszystko.
– Co? Tak po prostu wierzysz.
– Królowa do zdrowia wraca nader szybko. W istocie, dość to dziwne po takim zamachu. Król i miasto w modły do bogów uwierzyli gorliwiej, tym bardziej radzi nadchodzących świąt. Wszyscy zapatrzeni w pomyślny układ gwiazd. W passę dobrą. – Tu wzrok gwardzisty spoczął na kompanie. – Teraz ty w coś uwierz mnie, Pomir. Blisko królowej jestem, Strzedziwoja pierwszym rycerzem będąc. I poznałem, że zamki i królowe mają czasem straszne tajemnice. Nasza zaś ma chyba najstraszniejszą. Wiem o tym, jak nikt w świecie, od wielu miesięcy zamykając to coś, czym się stała, każdej księżycowej pełni. Tak, dobrześ usłyszał… To COŚ.
Komentarze
Prześlij komentarz