Baśń o Wilczej Dolinie

Sprzedaż u autorki:)

 

     


            Prolog


Księżyc oświetlał pola pod oblężonym zamkiem. Było tak jasno, że idący na czele wzburzonych rycerzy palatyn mógł obyć się bez pochodni.

– Pełnia… – Łypnął na okrągłą tarczę bladego miesiąca, nie udając nawet, że nie odczuwa lęku. – A my szukamy… – Skrzywił się, bo dziwaczne słowa, które miałby powtórzyć po jednym z giermków nie przechodziły mu przez gardło.

– Tego utopca, co to, panie, wydrapał się z grobu… – Młokos w lot pojął, że nie brzmiało to mądrze. Mimo wszystko dodał: – I był… bardzo włochaty.

Pokiwali głowami, bez kpiny – wszak tkwili pod Duszańcem i o okrągłym księżycu…

Palatyn zacisnął dłoń na rękojeści srebrnego sztyletu.

Dziesięć lat minęło, odkąd księżycowej pełni tutejsza księżna została znaleziona martwa we własnym łożu. Mówiono, że miała rozpłatane gardło i ślady zębów bestii na ciele. Niektórzy też sądzili, że to jej własny mąż o pełni potrafi zmieniać się w wilka, i że istota uchodząca wtedy z komnaty miała jego, unurzaną krwią twarz.

Od tamtej pory toczono wojnę. Król Strzedziwój bowiem, chcąc pomścić siostrę, wypowiedział wojnę panu na Duszańcu. Chciał wypędzeniem Czcirada i odebraniem mu ziem zyskać szacunek poddanych. Szwagier poprosił jednak o pomoc sułtana z sąsiedniego państwa i próba wchłonięcia małego księstewka skończyła się dla królestwa wieloletnią wojną z Nadalią, równą sobie monarchią.

Tak zwaśnione państwa zastał rok tysięczny. Przeklęty. Dał się we znaki chyba każdemu na tyle, by w niejednym królestwie nadworni skrybowie i wróżbici zaczęli szukać przyczyn nasilających się złych zjawisk.

Najpierw wiosenna powódź zatopiła wszystkie nabrzeżne warownie i miasta. Później przymrozki zabiły sady. Krowy i konie w królewskich hodowlach rodziły potomstwo z dwiema głowami. A w stołecznej Lubomii sama królowa Przeborka, której latami wyczekiwana brzemienność tyle radości dawała królowi i poddanym, w wiosenne przesilenie powiła sześcioraczki, które zmarły, nie doczekawszy pierwszego wschodu słońca.

Nieszczęścia dopełniła zabójcza susza przyniesiona przez lato. Susza ta bowiem najdziwniejsze tajemnice obnażyła w korycie Mogiły. Rycerze królewskiego palatyna Pomira obozujący pod oblężonym Duszańcem zaczęli znajdować obce truchła. Coraz częściej się pojawiały, zwłaszcza po zbudowaniu tamy, w miejscach, gdzie stare koryto rzeczne zostało osuszone. Niby były świeże, przygniłe tylko i spuchnięte wodą, ale w uzbrojeniu szczątkowym, przypominającym raczej starożytne pancerze, jakich od wieków nie używano. Znaleziono nawet na niektórych zgniłe rycerskie pasy, wniknięte w ciała. Te zaś w herbie miały coś, co wyglądało na symbol wilczej głowy. Taki sam, jakim odznaczało się księstwo i sam ród Duszańców.

Tymczasem jednej burzowej nocy książę Czcirad przepadł. A ci, którzy widzieli go ostatni, twierdzili, że mówił o armii, jaką to niby przyprowadzi, i złocie, które ma ukryte daleko w górach. Nikogo ponoć nie chciał do pomocy, odzienie jedynie zrzucił przy wtórze szkaradnego śmiechu i uszedł w las rozwichrzony burzą i srogimi piorunami. Tak przepadł. Nie posłano ani za nim, wszak samotnik ów od lat był obłąkany.

Zaś sułtan został sam. Podobno co wieczór stawał w zamkowej wieżycy i wyglądał w stronę Gór Północy. To stamtąd, jak wieszczył szalony duszaniecki książę, zanim zniknął, roku tysięcznego powrócić miała jakaś legendarna armia. Skąd jednak miałaby się tam wziąć w bezludnej krainie, nikt nie wiedział. Chyba że nie byłaby to armia ludzi…

– Wszyscy Duszańcy to wilkołaki. – Chorąży Biezdar truchtał za długonogim palatynem kroczącym pobitewnym polem, wiernie niosąc za nim płonącą i prawie niepotrzebną pochodnię. – Sam wiesz najlepiej, Pomir.

– O, stójcie, panie! To tutaj! – Jeden z rycerzy zatrzymał palatyna, doganiając go w porę i zagradzając wielki dół w ziemi. – Są! – Ze zgrozą poświecił pochodnią w wykopaną dziurę, a wszyscy aż wzdrygnęli się nieprzyjemnie na widok leżących tam ciał.

Truchła zazwyczaj nie robiły na wojach wrażenia, wszak wojna bez trupów nie została jeszcze wynaleziona. Jednak w tych ciałach było coś niepokojąco nie pasującego nie tylko do wojny, ale i do śmierci.

Pomir odebrał pochodnię, rozjaśniając migocącym światłem zimny, wykopany dwa dni wcześniej zbiorowy grób.

– Utopce… – Poznał truchła wyłowione z rzeki.

– Bez jednego, panie! To on uciekł! Na własnem oczy widział, przysiąc mogę! – zaklinał się giermek.

Palatyn policzył z grubsza głowy wystające z nie do końca odgrzebanej ziemi.

– Źleście zakopać musieli – zmarszczył brwi – toż psy wywlekły widno…

Ale giermek, który ich tu przywiódł, pokręcił głową. I wskazał pola.

– Nie psy, panie. On sam… Tam… Tam uciekł! – dukał.

A potem wszystkich ciarki przeszły na wilczy głos, który rozbrzmiał znienacka gdzieś od równin.

– Nie psy a wilki – poprawił palatyn, choć nikt go już nie słuchał. – Dobra, uciszcie się – nakazał, kiedy gwar garstki wojów przybrał paniczny ton. – Biedzicie się jak baby! Jeśli coś włochatego wywlekło stąd topielca…

– Toć on sam był włochaty, panie najmędrszy! Jako rzekłem! – Szalał z rozpaczy młody giermek Biezdara.

– Może. – Palatyn otrzeźwił go, świecąc prosto w twarz i skuwając wzrokiem. – Może dobrześ widział…

– Wilkołaka, panie!

– Wilkołaka… – palatyn powtórzył cierpliwie. – Ale, skoro tak…

Nie skończył, bo głośne zachrypiałe wycie rozległo się już z bliższa.

– Tam! Tam jest! – Wojowie jęli wskazywać jeden przez drugiego.

Sam Pomir niczego już nie miał czasu dopowiadać. Zaklął i pierwszy rzucił się w pogoń za stworzeniem.

Pędził, a miał wrażenie, że wkrótce sam zostanie w pościgu! Że nogi dłuższe miał przez swój wzrost, to dawno wiedział, ale żeby jego druhowie tak powoli biegali, pierwsze zauważył!

– Co z wami?! – Obejrzał się gniewnie, acz nie bez nuty rozbawienia.

Jednak w następnej chwili wyostrzył wzrok. Powstrzymał gestem dobiegających rycerzy. Zdawało mu się, że na wzgórku dostrzegł zarys czegoś, co się poruszyło.

– Tam! – jęknął najmłodszy z rycerzy, a wtedy już wszyscy ujrzeli ślepia odbijające światło pochodni.

Zastygli. Coś, co tam tkwiło, było o wiele większe od zwierzęcia. Na ich widok powstało nieco, uniosło się jakby, choć ciągle przygarbione. Widzieli tylko długie włosy, a może raczej sierść, która porastała jakby człowiecze ramiona.

Niestety, chmury przesłoniły księżyc. Rycerze uważniej czekali dźwięku, który wcześniej wyłowili. I rzeczywiście rozpoznali odgłos mlaskania oraz towarzyszące mu sapanie.

Starali się mocniej świecić, ale istota cofała się.

– Na bogów… – Biezdarowi zebrało się na wymioty.

Zresztą wtedy wszyscy już to widzieli.

– Zeżera ludzką rękę…

Mlaskanie wypełniło pełną przerażenia ciszę. Skostniali w lęku wojowie patrzyli jak zwierzoczłek pospiesznie żywi się jakimś ciałem, prawdopodobnie kawałkiem drugiego z topielców.

W Pomirze wezbrał gniew.

– Dość tego – syknął, dobywając miecza.

I ruszył wprost na stwora.

Istota zaskomlała. Lecz Pomir szybko poznał, że nie on ją spłoszył.

Coś jeszcze było na równinie. Szemranie rozlegało się dokoła, jakby dochodząc spod coraz liczniejszych łap.

– Pomir! Coś jest w trawie! – ostrzegli wojowie.

Lecz dla Pomira było już za późno.

Szary kształt czegoś niezwykle szybkiego wpadł mu pod nogi, wytracając z równowagi. Palatyn zdążył krzyknąć, po czym metaliczny świst przeciął powietrze i zakończył wszelkie odgłosy.

Kiedy wojowie przybiegli na miejsce, po jakichkolwiek istotach nie było śladu. Na próżno też świecono po łące w poszukiwaniu palatyna.

Rycerze długo brodzili w trawie, wołając, klnąc i rozpaczając. Nie znaleźli Pomira.

Jedynie…

– Mam coś! Chodźcie tu! Na bogów! – Biezdar zatrzymał się nad czymś wśród łodyg chwastów, zatykając sobie usta w obrzydzeniu.

Na ziemi leżał topielec. Z kawałkiem ludzkiej ręki w ustach i srebrnym sztyletem w piersi. Nie był ani odrobinę bardziej włochaty, niż wtedy kiedy dwa dni temu wyłowili go z Mogiły. Ale był o wiele mniej kudłaty, niż stworzenie, które zdybali na zżeraniu kawałka drugiego z utopców. Nie wiedzieli też skąd w jego piersi znalazł się ów sztylet. Nie należał do żadnego z nich ani też do palatyna.

– A Pomir? – Popatrzyli wokoło.

– To były wilki. Wilki go porwały. – Rudowłosy chorąży Biezdar przejął dowodzenie, z zaciętością wpatrując się w księżyc. – Odbijemy go.

– Co? Jak?

– Duszańce to wilkołaki, rzekłem wam nieraz, teraz pomniecie moje słowa. To one za tym stoją. A ja wiem, gdzie mają swoje nędzne leża. Za mną.


***


Srebrna gładź sztyletu, odbijająca siwą poświatę pełni, od kilku chwil nieprzyjemnie drażniła oczy palatyna. Powieki mężczyzny drżały coraz mocniej, by wreszcie unieść się z wysiłkiem.

Upiorne światło księżyca i nocne pustkowie powoli wracały Pomirowi przytomność. Łypnął spode łba, unosząc twarz znad ziemi i rozglądając się dokoła. Zmarszczył brwi, nie poznając okolicy. Był na skałach. A najbliższe osuwiska, które kojarzył, znajdowały się na skraju puszczy. Daleko od obozu.

Zaklął w myślach, krzywiąc się w ogólnym bólu pokiereszowanego ciała.

Chciał drapnąć porzucony przed nim sztylet, ale kiedy tylko to zrobił, w lustrze wypolerowanej głowni mignął mu jakiś pokraczny kształt. W momencie pohamował chęć odrzucenia przedmiotu, kurczowo zaciskając dłoń na rękojeści. Zastygł. Myślami wciąż odtwarzał coś, co najwyraźniej właśnie miał za sobą, co ujrzał tylko przez chwilę, ale co prawdopodobnie było…

Nienawidził księżycowej pełni. A tej chyba najbardziej.

Zmarszczony nos pod wilczymi ślepiami... Poniżej musiało znajdować się serce. Mężczyzna gorączkowo starał się ułożyć do najstaranniejszego ciosu, jaki kiedykolwiek miał zadać. Może do ostatniego. Czuł, jak jego ciało sprężało się do gwałtownego ruchu, który musiało wykonać, choć Pomir nie miał nawet pewności, że nie jest połamany.

Sapanie i wilgotny oddech, jaki poczuł wtedy tuż przy swoim uchu, nie zostawiły mu wyboru ani czasu.

Wrzasnął, spinając wszystkie mięśnie w jeden zdesperowany splot.

I… siekł powietrze.

Znów wrzasnął, tym razem w jeszcze większym przerażeniu. Zerwał się z ziemi, gotowy do walki.

Ale niczego więcej nie zobaczył.

Zwarty i gotowy, ze sztyletem w dłoni, uspokajał oddech, w popłochu rozglądając się dokoła. Wyczulony na najmniejszy szmer, poruszenie, cokolwiek, wreszcie opadł z nerwów. Odetchnął. Zaklął pod nosem na Biezdara, na wszelkie straszenia bestiami, na… Najbardziej na to, czego nie pojmował, z powodu czego znalazł się na tym odludziu, nie zmierzając tutaj!

Wtedy olśniło go.

– Studzienne szyby… – wyszeptał.

Rozejrzał się po skałach. Szukał w zacienionych zakamarkach wyjść z tajemnych korytarzy.

– To tak się wydostają…

Teraz był pewien sposobów, dzięki którym rycerzy Czcirada, zamkniętych w oblężonym Duszańcu, coraz liczniej widywano, według plotek, wśród bitew rozgrywanych pod zamkiem.

– Prawdę mówili o studni… Sieć korytarzy musi ciągnąć się pod całą równiną.

Dzięki odkryciu na chwilę nawet przestał myśleć o strachu.

– Wilkołaki… – mruknął z kpiną.

Nie zdążył jednak na dłużej pocieszyć się spokojem ducha. Od skał ponad nim rozległo się warczenie. Nie zamierzał czekać. Uskoczył w bok i rzucił się w dół wąską ścieżką.

Mimo ciemności, dość szczęśliwie stawiał stopy. Pospiesznie obmyślał najkrótszą drogę ku swoim. Mogła wieść tylko wzdłuż Mogiły albo gęstą puszczą, bo wejścia do tajemnych tuneli nigdy by nie znalazł. Zresztą one należały do Duszańców.

Skok za skokiem zbliżał się do rzeki. Ale, kiedy się obejrzał, dostrzegł czarne cienie, zwinnie przemykające skalnymi tarasami, i coraz bliższe celu.

Wiedział, że uciekając, nie będzie miał szans. Wściekł się, obrócił i stanął zwarty na odparcie ataku. Błysnął srebrem, warknął.

– No! Chodźcie, sucze syny! – ryknął, kiedy wilki nie atakowały. I zwierzęco wyszczerzył ku nim zęby. – No! Aaaa! Wybebeszę was, pieprzone ścierwojady! Który pierwszy?! Macie tu jakiegoś wodza, co?! Czy tak całą trupojadczą bandą się rzucicie?!

Wilki nieoczekiwanie przestały się jeżyć. Ku osłupieniu rycerza, spomiędzy nich wyszedł jeden. Miękko stąpał na wielkich czarnych łapach i w jednej chwili związał palatyna wzrokiem.

Powoli podchodził, zaglądając spode łba. I tylko czekał.

Mężczyzna czuł, że traci zmysły. W spojrzeniu bursztynowych oczu zwierzęcia było coś obcego, co tak bardzo nie pasowało do wilka. Bał się tego, a jednocześnie nie mógł się poruszyć.

Zwierz zdawał się sunąć. A Pomir był w stanie już tylko patrzeć mu w te ślepia.

Kiedy mrugnął, chcąc ocknąć się, zwierz zniknął. Tym bardziej zaskoczony rycerz pospiesznie odwrócił się i...

– Ciii… – Usłyszał wprost przed sobą.

Wilcze oczy dziewczyny były teraz tuż przy jego twarzy. Złote, oprawione czernią gęstych rzęs, okolone łukiem delikatnych brwi błyszczały w księżycowym świetle.

Leciutki wiaterek poruszył pierścieniami ciemnych loków.

– Spokojnie… – wyszeptały miękkie, kształtne usta.

Otumaniony palatyn był teraz już tak blisko, że czuł ciepło nagiego ciała obcej. Niczym zaklęty kołował chwilę wokół niej, wciąż nie mogąc oderwać oczu od urodziwego oblicza. Dziewczyna dokładnie tak samo stąpała względem niego, nie pozwalając uwolnić od siebie spojrzenia.

– No no… – wyszeptał, kiedy wreszcie jego umysł zaczął powoli wyswobadzać się ze zniewolenia. Zmrużył oczy w dość bezczelnym uśmieszku, nie kryjąc, że podoba mu się widok. – Wreszcie nago. I bez miecza.

Usta dziewczyny naznaczył delikatny grymas, chyba nawet mogący zdradzać zawstydzenie. Złote oczy wytrwały jednak w odważnym spojrzeniu, tak samo postawa ciała.

– Bardzo ciekawie… – kończył Pomir. – Zatem księżniczka Wolin… córka Czcirada… Córka duszanieckiego księcia.


***


Biezdar wierzył w dziwaczne historie o duszanieckich panach. Niejeden raz, gdy w zwiad chodził, zastawał ich puste leża, schowany ekwipunek, spętane w lesie konie, nie bez powodu ponoć od źrebiąt hodowane specjalnie z wilkami, i żywej duszy wkoło. Tak znikać potrafili, zwłaszcza przy okrągłym księżycu. A tylko zewsząd słychać było stąpanie i warczenie bestii, jakieś posapywania wkoło. O północy zaś wycie, dobywane z licznych wilczych gardeł, na dźwięk który to każdy czmychał, nie zabrawszy ani jednego znalezionego ogłowia spośród porzuconego ekwipunku, choćby i złotem świeciło.

– Czarni rycerze są tu gdzieś, tegom pewny – stwierdził chorąży Biezdar kolejny raz, wiodąc druhów ciemniejącym lasem.

– Żaden z Duszańców żywy nie pozostał – rozprawiali jednak. – Jedynie garstka tych, co w wieżycy się bronią.

– Zobaczycie. Jak i ja widziałem. Te same twarze, co tych, których żeśmy oblegli. Tu czają się w puszczy, wolni. Pospieszą jutro z pomocą Sulejmanowi, co z odsieczą ojcu i zamkowi nadchodzi, zobaczycie.

– Ale jak? Toć z zamku mysz by się nie wydostała!

– Mysz może i nie… Ale wilki… najwyraźniej.

– Cicho! – Wtem któryś z rycerzy przywołał w pozostałych czujność. – Słyszałem coś. Tam! Tam coś majaczy, ścieżka z lasu wychodzi! Widzicie, jasność.

W istocie, kiedy cofnęli pochodnie, oświetlające ciepłym płonieniem najbliższe im sklepienie liści, w dalszej czerni gęstniejącej kniei dostrzegli jasny krąg. To niebo na końcu ścieżki odznaczało się pośród nieprzeniknionego lasu. Tam kończyła się puszcza i zaczynała łąka spowita księżycowym blaskiem.

Ruszyli ku wyjściu, sądząc, że ścieżkę najwyraźniej musiał ktoś wydeptać. Ale zastygli znienacka, gdy w jaśniejącym tunelu, okolonym liśćmi, zjawiła się postać.

– Zgaście to – polecił Biezdar spiesznie.

Ale na szczęście druhowie nie zdążyli pozbawić się światła pochodni, bo wpatrzeni w leśny otwór, coraz pewniej rozchmurzali twarze. Znajomy chód i swojskie przekleństwa dochodzące od plątającego się w gęstwinie, bo nad wyraz wysokiego mężczyzny, mogły należeć tylko do jednego.

– Toż to Pomir! – Ucieszyli się wreszcie.

Biezdar nie był w stanie ostrzec przed zwodniczymi podmieńcami leśnymi, wilkołakami i nie wiadomo czym jeszcze, gdy roześmiani wojowie zaczęli wołać ku palatynowi:

– Te, Pomir! Tutaj! Tu jesteśmy!

I jęli machać pochodniami.

Pomir ucieszył się tak samo na ich widok, choć na twarzy miał wymalowane dziwne otumanienie.

– Jakeś się tu znalazł, na bogów? – dopytywali go.

Zmarszczył brwi, oglądnąwszy się za siebie odruchowo.

– Wpadłem w korytarz wiodący pod łąkami – wyjaśnił zamyślony. – Prowadzi z zamku najwyraźniej. To nim wydostawali się oblężeni Duszańcy, jakeśmy sądzili. Wywiódł mnie na skały, i tak błądzę.

– To ci. Zbadać je musimy! Może i na zamek się tak wejdzie?

– Może.

Coś niepokojącego było jednak w Pomirze, co Biezdar szybko spostrzegł.

– Zamyślonyś – zagaił, kiedy szli za kompanami w pewnym oddaleniu. – Czyś nie spotkał czegoś? Wilków może?

– Tak, widziałem wilki.

– Bez ogonów?

– Co? Nie wiem, dajże spokój.

– Jeśli byś napotkał wilki bez ogonów, to i nie dziw by mi było czegoś taki nieswój. Wielu to wcześniej już przecież wilki z Duszańca napadały, a i opętać potrafiły. Nie dziwne to było dla nikogo. Najchytrzejsze te ze stworzeń znali już od wieków, co pod wiatr zawsze się posuwają dla ukrycia swej odrażającej woni. A biada temu, co podejść by się dał i pozwolił okrutnikowi pierwszemu się zoczyć. Wilk wzrokiem samym człowieka w kamień jakby nieruchomy potrafi obrócić, a pożreć niechybnie. Niejeden niemową do skonania pozostał, na kogo wilk oddechem zionął. Stracony i ten, co umknie tylko ukąszony, bo wilk zęby, oddech, a i całe ciało zatrute ma od jadowitych ropuch, które zjada. Tak, że i trawa, raz przez niego zdeptana, nigdy nie odrasta, przez co i poznać można kędy chadza.

Pomir stłumił cichy śmiech. Pokręcił głową nad druhem.

– Tak mawiano od lat w moim domu! – upierał się ten. – Zresztą, co ktoś dalej od osady mieszkał, potwierdzał, że dawniej to więcej ich kręciło się wokół domostw. Od Gór i od duszanieckiej granicy się schodziły zimą! W nocy tylko ślepia świeciły im się zza obejścia. Mnogie, watahy całe.

– Wilki zawsze tak czynić zwykły, też mi opowieść.

– Może rzekniesz mi jeszcze, że utopce zwykły o pełni ożywać i uciekać po polach?!

Pomir milczał chwilę. A kiedy się odezwał, jego słowa zupełnie zaskoczyły druha:

– Nie ma księżycowej pełni.

– Co? Jak to nie ma?

– Księżyc dopiero się okrągli, przyjrzyj się baczniej sam, jak nie wierzysz..

– Nie może być…

– Wiem na pewno. To jeszcze nie była pełnia.

Biezdar pomyślał chwilę, potem wzruszył ramionami.

– Więc cośmy widzieli? Wilka?

Pomir jednak milczał na ten temat.

– To jeszcze nie była pełnia… – powtórzył tylko i zamyślił się mocno.




Rozdział I



Spośród wielu zim, w które dane mi było ogrzać się przy ogniu, jedną pamiętam w szczególny sposób. Dawno temu zawitała ona w naszą dolinę, ale do dziś, choć zapach idącego mrozu co rok taki sam się zdaje, każde jego przyjście stawia mi tamte dni przed oczami. Z nimi zaś zimę, która dziś jest już tylko przez bardów opiewana.

Roku tysięcznego nastała, a ten, jak wróżbici dawno przepowiedzieli, przywrócić miał panowanie Północnego Królestwa. To, gdziekolwiek istniało przed wiekami, zaginęło gdzieś głęboko na rubieżach świata wśród nadmorskich szczytów. Kiedy zaś zaczyna się ta historia, góry owe północne nie należały do nikogo, a wysokie pasma skalistych masywów i niegasnąca zła sława tamtejszych odludzi sprawiały, że nikomu nie chciało się o nie upominać. Stare legendy krążyły tylko w świecie. O twierdzy wznoszącej się gdzieś w tych górach przed setkami lat. O tym, że zniszczona została podczas jakiejś zagłady, a nikt jej nigdy nie odbudował. Że nie miał kto tego zrobić, bo ONI, mieszkańcy Gór Północy, czymkolwiek byli, przepadli bez śladu, a kraina opustoszała i zdziczała. Czasem wprawdzie któryś kolejny król z południa pożądliwie spoglądał w stronę północnych rubieży. Legendy nie tylko bowiem odpychały, ale mówiły też o złocie i o pradawnym skarbie, który jest tam gdzieś ukryty. Niektórzy królowie słali więc tam co odważniejszych swych wojów. Zwykłe konie traciły jednak zmysły, gdy tylko krajobraz obranej trasy stawał się bardziej górzysty i dziki. Uszami strzygły, dęba stawały – wyraźnie czując w górach ich przeklętą naturę. Kilka wypraw, które zbadać miały krainę, zaginęło bez wieści. Kilka wróciło zdziesiątkowanych, a wszyscy ocaleni w obłąkaniu twierdzili, że zło czai się tam i że COŚ tam ciągle żyje.

Wreszcie przypadek zdecydował, że ludzka krew trafiła w jedną z dolin i pozostała tam na dłużej. Wojna. Tak okrutna, że ludzie woleli bestie czające się rzekomo w przeklętej krainie niż te prawdziwe, które pustoszyły ich domy i zabijały dzieci. Ludzie ci uszli więc w zdziczałe przełęcze. A że porastała je nieprzebyta puszcza, mogli brnąć tylko płytkim korytem rzeczki. Znali ją u siebie, gdzie zwana była Mogiłką z dawien dawna – choć nikt już nie pamiętał dlaczego. Tak więc jej się uchwycili, a rzeka wiodła ich przez bezdroża. Wiła się przez coraz wyższe góry, jedynym punktem oparcia wciąż tam będąc pośród borów. Tak spiętrzenia doszli jej, gdzie wodospadem ku nim spadała wprost z przełęczy. Przystanęli urzeczeni. Zwłaszcza drzewem, które z boku stało i kobietę na myśl kształtem przywodziło, a witać się zdawało ich ciekawie. Od razu uznali je za święte, niezwykłość jego poznając już po trwaniu nizinnego drzewa w surowej krainie. Pokłon wierzbie tej dziwnej złożyli. A spodobało jej się to najwyraźniej. Kiedy zaś w górę się wspięli, oto ich oczom widok jeszcze piękniejszy się ukazał – jezioro, w jakie Mogiłka rozlała się w wielkiej dolinie. Rozłożystej, spokojnej i cichej. To tu, poznali od razu, zapragnęli pozostać. I osiedlić się. Nad tymże jeziorem ludzcy uchodźcy zbudowali domy. Kilka letnich, wśród pól rozproszonych, i osadę zwartą, drewnianą, w którą w zimie uchodzili. Jedyną ostoją były one odtąd dla ludzkiego rodu na tych rubieżach świata. Potomkowie dawnych uciekinierów z południa rodzili się tu i umierali, nie wiedząc nawet, co jest dalej, za górą, na którą co dzień spoglądali. I nieciekawi tego byli nawet na łożu śmierci. Czasem ktoś zboczył z wydeptanych ścieżek, a rzadko do osady wracał. Przykładem swoim pokazywał tylko pozostałym, że nie byli sami w górskiej okolicy i legendy stare, jakie z sobą tu przywiedli, na chwilę każdy przywoływał sobie w pamięci. O klątwie ciążącej tu nad jakimś zaginionym zamkiem, o potworze władającym niegdyś tą krainą, o ludziach, którzy żyli kiedyś w tych górach, i którzy potrafili zmieniać się w bestie.

Zimy znosili najgorzej. Lęk zaglądał nieraz pod ich dachy. Bo legendy podawały zgodnie – ONI wrócą, gdy zamarznie morze. Ale mijały setki lat, a morze nigdy nie zamarzło. Większość śmiała się zatem, że wszystko tamto, to tylko bajania.

Tak mijały kolejne zimy, czas ludzi i ich potomków w górskiej dolinie wciąż trwał. Puszcza i rzeka karmiły ich, a pola, które wydarli kniei pod uprawy, rodziły dla nich jeszcze lepiej niż gdziekolwiek indziej. Co wiosnę wychodzili więc z zamkniętej osady, powracając w rozsiane opodal letnie swe domostwa. I gospodarzyli jak od wieków.

Do czasu. Do owego tysięcznego roku.

Wtedy to wiosenne nawałnice z nieba się polały. Nie ustawały przez miesiąc cały, przez księżyc na niebie odmierzany. Aż rzeki nabrzmiały i wezbrane potoczyły się daleko na południe. Potem znów susze nastały, jakich najstarsi nie pamiętali. Wody w jeziorze, nad którym osada była położona, opadły tak znacznie, że cały martwy las ukazał się mieszkańcom. Las, który to kiedyś musiał rosnąć całkiem gęsty, tak dawno jednak, że nikt już o nim nie pamiętał. Teraz straszył martwymi kikutami jak cmentarzysko.

I wreszcie tamta burza. Przez tydzień kłębiła się nad wioską. Ostatniej nocy zaś dziwnego wilka w zagrodę przy osadzie przygnała. Mówiono o nim, że wściekły był, bo piorunów bał się jakby opętany. Pianę z pyska toczył i spode łba na pastuchów spoglądał. Podejść do siebie nie dał ani przepędzić go kijami nie było sposobu. Zaniechali go więc. A kiedy rankiem wyszli na pastwisko, wilka już nie było.

Tak wrył się w ludzką pamięć, że prawie do południa o nim rozprawiali. Wielu twierdziło, że ogona nie miał. Inni tłumaczyli, że wściekłe zwierzę ogon pod siebie kuli, stąd widać go nie było. I że zwierz chory być musiał. Nie wszyscy jednak do tego ostatniego dali się przekonać. Ci to właśnie biadolili między sobą, wiedząc czym taki wilk może się okazać, bo różne pogłoski o tym krążyły od wieków.

Nowe tymczasem przykuło uwagę gawiedzi. Tego samego dnia bowiem obcy w osadzie się pojawił. Nie stary, nie młody, a dziwny. Wielu bardziej sędziwym znajomo wyglądał, choć nie mogli sobie przypomnieć, gdzie już go widzieli.

Ugościli go jak każdego, co ze świata przybywał, nowin o królach i królowych spragnieni. Wprawdzie na wymianę niczego użytecznego nie przywiózł im spoza gór, jak czasem się innym zdarzało. Ale opowieściami aż nadto urzaczył, a to o wojnie między królestwami, co od dziesięciu wiosen już trwała, a to o zamkach, o klejnotach, o cudach przenajróżniejszych. Panny się też radowały, bo mimo że pożegnał już swój czas siły wieku, miał w sobie coś bardzo pociągającego.

Strzeżcie się jego złotych ślepi” – ostrzegałam jako stara wiedźma. Bo w życiu długim wiele widziałam. Zbyt długim i zbyt wiele… Ale mało która mnie słuchała, widząc w bursztynowych oczach obcego gorące ogniki.

Tak więc Czcirad, bo tak się ów nazywał, został we wsi.

Niestety zły czas nie mijał w dolinie. I kiedy o pełni lata pola nie wydały plonu, a ziemia popękała, że pięść można było wsadzić, ludzie coraz niechętniej na obcego spoglądali.

Pewnego razu trzej najodważniejsi czy może raczej najgłupsi, zasadzili się na niego, odkrywając nocą, że jego nara jest pusta. I ruszyli za nim po kryjomu, chcąc poznać dokąd chadzał.



W Górach Północy panowały ciemności. Noc była spokojna, letnia. Nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że to jedna z ostatnich przed nagłym przyjściem grożącej światu zimy.

Miestwin człapał za sąsiadem Semkiem i kompanem Gnieratem ku jeziorze. Tam właśnie widzieli znikającego Czcirada. Odkąd jednak zeszli z wydeptanej ścieżki i wkroczyli na groblę prowadzącą ku bagnom, Miestwin już wiedział, że nie chce iść dalej. Poznał, że podążali na przeklętą wyspę, do opuszczonej osady. Zwolnił nieco, choć tamci zdawali się nie zważać na jego towarzystwo.

– Idziemy na wyspę? – wydukał tylko. – Nocą? Lepiej by za dnia tu wrócić.

– Tam, dokąd zmierzamy, ciągle panuje noc – odparł tylko Gnierat złowieszczo i ściągnął surowo brwi, chcąc nieco Miestka nastraszyć. Potem zaśmiali się z Semkiem beztrosko.

Przez suszę wody jeziora opadły tak znacznie, że do puszczy, która porastała wyspę, dojść można było nie zmoczywszy kolan. Do tej puszczy, o której mówili starzy, że pochłonęła opustoszałą przed wiekami osadę. A która była tak gęsta, że tam nigdy nie dochodziło światło i nawet za dnia panował mrok.

Według najstarszych spośród osadników gdzieś na wyspie, właśnie w tej puszczy, wiedźma z mokradeł grzebała straszne stworzenia, co to nie zasłużyły sobie za życia na spopielenie świętym ogniem. Wszędzie tam, nawet za dnia, snuły się podobno mgły czy inne opary bagienne. I wkoło panowała cisza tak nienaturalna, że każdy, kto znalazł się w tym miejscu, słyszał jak przeraźliwie głośno bije mu serce. Starsi przestrzegali młodych, wszak cisza owa miała straszliwą moc odbierania zmysłów.

Teraz myśli w głowie Miestwina krzyczały, aż prawie było je słychać, bo oto groblą odsłoniętą przez suszę docierali na wyspę. Szedł, jak i tamci, ciekaw przeklętego miejsca, wszak bardziej jeszcze bałby się samotnego powrotu nocnym lasem. Zawsze chciał zobaczyć starą osadę, wszyscy trzej od dziecka wyjątkowo o nią pytali. W milczeniu mijali resztki domów, porośnięte wdzierającą się tu od puszczy dziką roślinnością. Ale jedno nie pasowało im do obrazu nietkniętej od wielu lat wyspy, co zauważyli słusznie w dobrze oświetlonej księżycem łące…

– Ktoś tu chodził. – Gnierat pokazał ślady w połamanych paprociach i pozginanej trawie. – Niechybnie był to Czcirad. Zdybiemy niecnotę.

Brnęli dalej, rozglądając się niepewnie, tym lękliwiej, im bardziej zagłębiali się w las. A ten zmieniał się znacznie. Posępniał, tracił żywotność.

– Już niedaleko – mruknął Gnierat, mrugnąwszy na Semka. – Czuję utopkowy zapach.

Miestwin naiwnie wciągnął powietrze, nie bardzo poznając.

– Zapach śmierci – skończył Gnierat i nagle każdy haust powietrza wydał się Miestwinowi zabójczy.

Mgła tymczasem gęstniała na wyspie, to znów rzedła. Fale przychodziły zewsząd jakby ciekawie, potem odchodziły tajemniczo.

Miestko wrzasnął, gdy coś przemknęło im gdzieś nad głowami. Wielkie skrzydła mignęły przed oczami młodzieńców.

– Sowa zwykła. – Miestko odetchnął z ulgą.

– Taaak, ta jeszcze była zwykła. – Gnierat zachichotał, odchodząc od nich o dobrych parę kroków.

Przerażony Miestwin pospiesznie dogonił pozostałych, coraz bardziej roztrzęsiony. Jego serce nie przestało jeszcze łomotać, gdy nagle zapadła nieoczekiwana cisza.

– Co to?! – spytał z lękiem, choć wolał nie wiedzieć. Wprzód myślał, że to uszy zatkały mu się od wzburzonej krwi w głowie. Wrażenie ciszy najwyraźniej jednak nie pochodziło ze świata żywych.

– To właśnie stara puszcza. – Gnierat sam wzdrygął się, odwracając przez ramię i rozglądając już mniej pewnie. – Jesteśmy na miejscu. Czuję Czcirada, łotra.

Mgła rozstąpiła się z wolna, ukazując ich oczom posępny widok – kurhany otoczone suchymi drzewami oraz zwykłe kopczyki grobowe na sporej polanie porośniętej puszczą wyspy. Pogrążone w odwiecznej nocy zdawały się spać swoim wiekowym snem.

Młodzieńcy wciągnęli powietrze, wyczuwając morowy zapach. Po chwili już szli znów między kopczykami.

Znaki i przedmioty wokół grobów nie przerażały Miestwina, bo powtarzał sobie, że dzięki nim wielu nieboszczyków zostaje w świecie zmarłych. Każdy inaczej, ale jak dotąd wszystkie kurhany zachowane były w nietkniętym stanie. Chłopak już prawie się ucieszył, gdy…

– O. Ten nie wyszedł sam – Gnierat przerwał ciszę, wskazując jeden z grobów.

– „Wyszedł”? – Zbladł i Semko, odruchowo rozglądając się za właścicielem pustego kopca.

– Ktoś odkopał go… Czcirad, któż by inny. – Gnierat wskazał na łopatę porzuconą obok kupy ziemi.

– Czcirad! – Oburzenie na chwilę dodało Miestwinowi odwagi. – To łopata ojca, zginęła nam wczoraj!

– Nie tai się, że był tu albo…

– Albo?

– Albo nie zdążył jej zabrać – skwitował ponuro zaniepokojony Gnierat.

– Na bogów…! To gdzie on? No i… ten stąd?!

Ale uwagę Gnierata skupiły kolejne, niestety, rozkopane groby.

– O, bogowie! – jęknął, widząc to Semko. – To prawdę mówią, że one wyłażą?!

– Czcirad powywlekać musiał. – Gnierat wciąż najlepiej panował nad strachem, ignorując teraz młodszych druhów.

Było gorzej, niż myślał. Jedyne, co mógł zrobić, to wyśmiać w głowie wszystkie bajania starych o złocie w ustach utopków, którego wydobyć nie wolno, bo czyn taki powraca je do życia. Już nawet nie patrzył na kolejne mijane dziury po trumnach z wydrążonych pni dębów. Spoglądał w jedno miejsce.

– A to co?

Podeszli bliżej do sporego kopca. Najwyższego, porośniętego trawą tak bujną, że zagłuszającą starą palisadę wiodącą dokoła, którą przed wiekami postawiono.

Gnierat zbadał uważnie okowy spowijające wielkie wrota, strzegące wejścia do tego wyjątkowego kurhanu.

– Nie dotykaj! – Rąbnął dłoń Miestwina, gdy ten nieświadomie wyciągnął rękę ku kamiennym wrotom.

Zwykłe i zaskoczone „ała” uwięzło temu w gardle. Odżałował to nawet, rozmasowując tylko dłoń.

– Nie wolno dotykać – burknął Gnierat. – TO tylko na to czeka.

Młodsi skinęli posłusznie. Nie zamierzali dotykać już tu czegokolwiek. Nawet oddychać zatęchłym powietrzem nie mieli sił.

– Mech nienaruszony – stwierdził zaś Gierat z widoczną ulgą, badając wszystko dłonią w ciemnościach. – Czcirad nie zdążył tu dotrzeć na szczęście.

Semko i Miestwin też odetchnęli, mimo że mieli blade pojęcie, czym było tajemnicze TO.

– Kurhan jakiego króla – osądzili.

– Dziwne. – Semko zmarszczył brwi. – Nigdym nie widział takiego grobowca.

Gnierat spojrzał na niego, ledwo starając się ochłonąć:

– To nie jest grobowiec, młody, bajania starego Krzesąda nie pamiętasz? To więzienie…


***


W lesie snuła się już mgła. Mimo letniego gorąca, jakiś jesienny zapach dało się wyczuć w powietrzu.

Trzej zamyśleni młodzieńcy wracali z nocnej wyprawy.

– Więc tam szuka – mówił Gnierat o Czciradzie, którego dawno zgubili. – Trzeba by starych wypytać. Może co więcej o tych bagnach przy wyspie powiedzą. Ostrzec należy, bo straszna to Czciradowa robota.

Idąc do osady, musieli przejść starym traktem tuż obok Urwiska. Młodzieńcy już któryś raz obejrzeli się, mając dziwne wrażenie, że coś było gdzieś blisko w lesie.

Zadrżeli z zimna, które zawsze panowało w tym miejscu. Ich kroki na kamienistym gościńcu brzmiały jeszcze bardziej samotnie. Przy strumyku wpadającym do jeziora mgła zgęstniała lekko i tchnęło wilgocią. A pomiędzy koronami drzew przebijał się jasny księżyc.

– Na pełnię idzie, stąd to zimno – stwierdził Semko.

Wtem znów strach obleciał całą trójkę.

Pierwszy ujrzał to Miestko, wskazując rozmyty kształt wilka stojącego z boku na trakcie. Ten bowiem zjawił się zupełnie nagle i bezszelestnie. Ciemny i szary, jak las o tej porze. A przede wszystkim niezdrowo chudy, o sterczącej jak u ścierwa sierści. Krzyk uwiązł im w gardłach. Upiór widział ich. Patrzył prosto na nich. Potem skulił się i powstał jako człowiek. Aż uwierzyć nie mogli w to, co zobaczyli. Lekko zgarbiony, przez chwilę jeszcze pół wilczy. O długich szponach, szpiczastych uszach, krótkim pysku. Z czasem dopiero nabrał prawie już ludzkiej postaci. Wciąż wlepiał w nich zły wzrok. Słabo widzieli szczegóły, ale było w tym czymś coś tak dziwnie znajomego...

– To… on! – W panice poznali Czcirada.

Zaczęli szukać spiesznie w myślach, co mogliby zrobić. Ale stwór nagle cofnął się w las i znikł im z oczu. Po chwili znów byli sami na trakcie. Obejrzeli się szybko dokoła.

– Widziałeś? Czym on jest, na bogów…? – wyszeptał do starszego kompana Semko zmartwiałymi niemal za strachu ustami.

Gnierat nie był pewien. Ale nie mieli zamiaru spotkać tego czegoś ponownie. Puścili się ku domostwom, w nadziei, że zdążą tam dotrzeć.

Coś jednak jakby wpadało im pod nogi… Gałęzie wstępowały na gościniec, zaczepiały, targały koszule, wczepiały się we włosy! Biegnąc raz po raz, wpadali to na drzewa, to na siebie, ledwo nie zbaczając z traktu. Coś wołało ich, wabiło, czyhało na nich w lesie. Na ramionach, na twarzach mieli coraz więcej otarć, ran szarpanych. Piekły one, krwią biegły, coraz to liczniejsze.

Kolejny raz Semko potknął się o czyjś cień wślizgujący mu się pod nogi spomiędzy drzew. Wstawał spiesznie. Ruszyli więc dalej. Ale tym razem nie dogonił ich.

– Semko! – Zatrzymali się jeszcze na moment, widząc, że ten jako jedyny jak wryty stał na trakcie. – Semko! Co ty?!

Na oczach Gnierata i Miestka otępiały kompan jak tkwił nieruchomo, tak znienacka rzucił się gdzieś w krzaki.

– Ej! – Gnierat wrzasnął za nim w panice, w jednej chwili jednak tracąc go z oczu. – A ty dokąd?! Semko!!!

Obaj z Miestwinem zbliżyli się ku sobie w przestrachu, łapczywie biorąc oddech, oczy rozwierając, wypatrując w czerni nocy, do obłędu wyczuleni na najmniejszy szmer.

– Gdzie on? Co on czyni? – szeptali, nie pojmując niczego.

Dopiero po chwili dostrzegli coś daleko ponad lasem, na łące wychodzącej z wąwozu.

– On! Semko! – Poznał Miestwin, wskazując ręką. Chciał biec za nieszczęsnym.

Ale Gnierat stanowczo osadził go na miejscu.

– Zostaw – wysapał suchymi z nerwów ustami. Szeroko otwartymi oczami śledził biegnącego.

– Oszalał! Do wsi zabrać go musimy!

– Nie! – Głos Gnierata i jego powaga zmroziły zrozpaczonego Miestwina. – Już po nim. W górę pędzi, wprost w Urwisko.

– Urwisko… – powtórzył Miestko szeptem.

O miejscu tym mówiono bowiem we wsi, że jest nawiedzone. Niejeden, co to pole miał w pobliżu, a zabawił tu po zmroku, pogrążony w pracy, z trwogą później opowiadał o strasznych widziadłach, jakie zobaczył, a które musiały być błądzącymi duszami niegdyś żyjących tu istot. Strasznych, że trudno wypowiedzieć. I potrafiących opętać.

– A to co? Od Urwiska! – Strwożeni Gnierat i Miestko obejrzeli się ku łące na straszny głos wilczej watahy.

Miestko próżno teraz szukał ostoi w Gnieracie. Po wilczych głosach wnet usłyszeli jęk, idący gdzieś od Urwiska. Ludzki, przerażony! Dostrzegli znów postać biegnącą w górę przeklętego wzgórza.

– Semko – wyszeptali, wypatrując straconego druha.

– Semko! – Miestwin zawołał go jeszcze w rozpaczy, poddając się zaraz potem.

Semko bowiem głuchy już był na ich głosy i wołania. Nie słyszał nawet swojego świszczącego z wyczerpania oddechu, a na oczy ledwo widział, zalany potem.

Uciekał. Ku przeklętemu wzgórzu. Im wyżej się wspinał, tym wolniej mu to szło. Im wolniej uciekał, tym bardziej był przerażony

To, co widział, było coraz bliżej. Oglądając się raz po raz z rosnącą paniką, potykał się. Każde następne powstanie osłabiało jego nadwątlone siły.

A TO nadchodziło. Wylazło już ze zboża, wbijając w niego ślepia. Powstawało, coraz wyższe. Za nim drugie, potem trzecie.

Wiatr ruszył się pośród gór, wreszcie zadął silniej. Zagłuszył jęk strachu Semka. Ten chciał krzyczeć, ale szczęki ściskały mu się boleśnie, pozwalając wydobyć się tylko żałosnemu jęczeniu.

„Nieee, nieee!!!” – błagały jego myśli. Machał rękami, chcąc odpędzić złe mary. Na nic jednak, były już tuż za nim. Czarne, nagie, potargane i niepomne na wiatr. Zdawały się być częścią tej przeklętej nocy i nawiedzonego wzgórza. Chwilami zupełnie wtapiały się w otoczenie.

Gdy mary dopadły Semka, urosły dziwnie, wyprostowały się. I coraz upiorniej szczerzyły kły.

– Nie… – Spocony pełzł już, wciąż chcąc uciec. – Precz…

Wtem mary rzuciły się na niego, szybciej niż jakakolwiek żywa istota.

– Cóż on czyni? – jęczał przez łzy Miestko, nie pojmując z oddali tego, co działo się wyżej.

Znaki święte w niebo poczynili z Gnieratem, ale każdy bał się pójść Semkowi na ratunek. Gnierat trącił wreszcie Miestka:

– Uciekajmy, nim i nas opęta!

Tak obaj cali, podrapani tylko i poszarpani przez nie wiadomo co, uciekli do wsi. Nikt tam ze śpiących smacznie ludzi nie miał pojęcia, co działo się w głębi tej strasznej nocy.




Oczym otwarła z przestrachu, zapewne matowe i przekrwione mocno, nie wierząc, że wróciło po tylu oto latach.

Zwlekłam się z siennika, węsząc w zatęchłym powietrzu wypełniającym chatę. Czułam znajomy zapach. Coś lgnęło do mnie z tamtego cmentarza, nie bez powodu.

Księżyc szedł do pełni. Rozświetlił nocne niebo, gdym przemierzała las. Kierowałam kroki ku tej części jeziora, co była bagnista. Tego lata susza bowiem poczyniła uszczerbek i tutaj. Jezioro cofnęło się w głąb doliny, a wysychające wody odsłoniły starą groblę, wiodącą ku porośniętej już borem osadzie. To tam zmierzałam.

         

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Baśń o Wilczej Dolinie - Rozdział pierwszy

Wiedźma z Bronaczowa, prolog:)